Ofiary własnego sukcesu
Niektórzy komentatorzy skalę rosyjskiej agresji zaczęli porównać wręcz do zniszczeń, jakich nasza stolica doznała podczas powstania warszawskiego. Gościnni i z natury nieobojętni na krzywdę innych Polacy szybko otworzyli drzwi swoich domów, aby przyjąć pod dach ciemiężonych sąsiadów. Według badań w pomoc Ukrainie i zakup artykułów pierwszej potrzeby zaangażowało się blisko 60% społeczeństwa.
Jak oszacował Polski Instytut Ekonomiczny, tylko w ciągu pierwszych trzech miesięcy rodacy przeznaczyli łącznie ok. 2 mld euro na wsparcie uciekających przed wojną Ukraińców. Potem były różne zasiłki z 500+ na czele, bezpłatna pomoc medyczna, darmowa oświata, komunikacja i wiele innych form socjalnego wsparcia.
Niemal wszyscy – i polskojęzyczni politycy, i media – przekonywali, że przyjęcie tysięcy Ukraińców da nowy impuls polskiej gospodarce do tego, by stać się potęgą. W ramach tej samej potęgi mieliśmy być nawet pierwszym graczem w Europie, bo wiele krajów Zachodu najzwyczajniej się skompromitowało. Za przykład podawano Niemcy, które w ramach pomocy dostarczyły autokarem do Kijowa 5 tys. hełmów. My w tym czasie zaczęliśmy oddawać karabiny, amunicję, czołgi, samoloty oraz różne specjalistyczne wyposażenie armii.
Po kilku miesiącach do opinii publicznej zaczęły jednak przebijać się głosy trzeźwo myślących ludzi ostrzegające przed całym szeregiem zagrożeń wynikających z owej jednostronnej przyjaźni. Głosy usiłujące prostować różne niedorzeczne teorie i uczulające na to, że Polska i Ukraina nigdy nie miały, nie mają i mieć nie będą tych samych celów. W odpowiedzi osoby twierdzące, że jako państwa i narody mamy zupełnie sprzeczne interesy na każdym polu – od politycznego, poprzez ekonomiczne, po historyczne – słyszały jedynie dwa „magiczne” słowa: ruskie onuce. Z kolei publicyści, komentatorzy czy społecznicy, jak choćby nieżyjący już ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski – twierdzący, że właśnie teraz jest najlepszy czas na wyjaśnienie sobie historycznych zaszłości – oraz upominający się jedynie o ekshumacje i godny pochówek ofiar rzezi wołyńskiej Prezydent RP, kazali nie zajmować się polityką. W tym samym czasie Andrzej Duda, jako „wytrawny polityk”, uhonorował prezydenta Ukrainy najwyższym polskim odznaczeniem – Orderem Orła Białego.
Dziś wszystkie ówcześnie poprawne politycznie elity muszą połykać własne języki. Oto bowiem po miesiącach uwijania się w ukropie i dogadzania umiłowanej Ukrainie przytrafił im się swego rodzaju casus quidam pascudeus. Jako kraj, który oddał swojemu sąsiadowi niemal ostatnią koszulę, z ust prezydenta Ukrainy usłyszeliśmy, że to za mało. Komik wypromowany na męża stanu występujący dziś w roli prezydenta jednego z postsowieckich krajów oświadczył m.in., że Polska wciąż szuka nowych wymówek, aby nie dać Ukrainie swoich MiG-ów oraz nie chce strącać ze swojego terytorium rosyjskich rakiet.
Patrząc, jak po raz kolejny prezydent Zełenski próbuje wciągnąć Polskę do konfliktu rozgrywającego się między dwoma „ruskimi krajami”, patrząc, jak przez polskie media przelewa się obecnie fala rozczarowania i złości na prezydenta Ukrainy, zastanawiam się, czy oby nie stali się ofiarą własnego sukcesu? Czy dotychczasowe działania władz sprawiły, że staliśmy się bezpieczniejsi i udało się nam zmniejszyć zagrożenie wojną? Przeciwnie. Wykreowaliśmy się na największego wroga nie tylko Rosji. Rozbroiliśmy się, zmniejszyliśmy możliwości obronne, zadłużamy się na miliardy, a na koniec i tak zostajemy okrzyknięci ruskimi onucami.
Leszek Sawicki