Komentarze
Źródło: MORGUEFILE
Źródło: MORGUEFILE

Ogólnie zaś chodzi o to…

I tak o to, drodzy Państwo, mamy już 15 premiera (a w języku nowomowy: premierkę, premierę?) w dziejach tzw. III RP. Oczywiście nie licząc dwóch osób desygnowanych przez kreatywnego prezydenta Lecha Wałęsę, które zrezygnowały z misji tworzenia rządu - jedna, bo nie godziła się na linię polityczną prezydenta, a druga - bo nikt nie chciał jej jako premiera.

Ponadto w pamięci mamy, iż liczba rządów jest cokolwiek wyższa od ilości premierów. Tak więc na 25 lat wolności (tak mówią) jeden premier przypada średnio na rok i siedem miesięcy. Trzeba przyznać, że normę jako społeczeństwo wyrobiliśmy. Wracając jednak do zaprzysiężonej pani premier - pozostanę przy tej nomenklaturze, w oczach wielu „postępowców” właściwej jaskiniowym troglodytom i zapiekłym faszystowskim seksistom, a zatem pozostając przy pani premier, należy stwierdzić, że wejście jej w tej roli na salony polityczne rzeczywiście miało mocne akcenty.

Tak mocne, że ponad 40% społeczeństwa już na wstępie jej nie ufa (przy tylko 30% wyrażających takowe zaufanie). Może to rodzić uzasadnioną frustrację. I rodzi. Do tego stopnia, że pan koordynator obrad Rady Europejskiej, dowcipnie nazywany prezydentem UE, przyłapany został przez dziennikarzy na opowiadaniu, jak to musiał pocieszać kompletnie załamaną panią premier. A nawet słudzy Kościoła w osobie abp. Leszka Sławoja Głódzia wzywają społeczeństwo do dania pani premier kredytu zaufania. Gdyby w Polsce było jeszcze miejsce na optymistyczny humor, wówczas można by odpowiedzieć księdzu arcybiskupowi, że każdy nowy kredyt zwiększa ryzyko w finansach publicznych, zwłaszcza gdy bierze go ponad 30 mln obywateli. Ale dzisiaj nie ma miejsca na żartowność, ponieważ sytuacja i wewnętrzna, i międzynarodowa jest nader poważna.

Ciut sobie bimbaj, żyj niby cymbał…

Niektórzy zapewne będą mówić, że nie należy dokonywać oceny pani premier i jej ekipy po pierwszych dniach. Trudno jednak przyjąć takie rozumowanie, bo wtedy trzeba byłoby, idąc tym tropem, stwierdzić, iż lekarz powinien czekać na rozwój choroby, a nie leczyć ją po pierwszych oznakach. Zresztą w polityce nie tylko czyny są ważne, ale również deklaracje. A pierwsze wystąpienie pani premier (choć uznane za marną kopię swobodnego zachowania byłego premiera Donalda Tuska) oraz jej wcześniejsze dokonania na niwie publicznej wskazują już kierunek, w jakim podążać będzie ów nowy rząd. Obśmiane w mediach wyznania o kobiecości i barykadowaniu drzwi domu przed problemami, choć zapewne w zamyśle autorki mające być żartobliwym ujęciem rzeczywistości, w istocie są ciut przerażającą wizją przyszłości. Biorąc chociażby tylko owo ujęcie istoty działania kobiety, trzeba stwierdzić, że pani premier uznaje za właściwe kobiecie bycie kurą domową. Łapanie dzieciaków pod pachę i tchórzliwe barykadowanie się w domowych pieleszach, mające w zamyśle pani premier być wyrazem troskliwości matki o dzieci, w istocie jest raczej umykaniem przed problemami i stosowaniem zasady, że czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Przenosząc to na sferę działania politycznego, może oznaczać, że zasadą polskiej polityki, tak wewnętrznej, jak i zewnętrznej, będzie od tej pory unikanie sytuacji jasnych działań na rzecz udawania, iż problemów nie ma. Nie wróży to nic dobrego. Owszem, mianowanie pana Siemoniaka nie tylko ministrem obrony, ale i wicepremierem może stanowić sygnał, iż Polska szykuje się i na możliwe działania wojenne. Niestety pozostałe nominacje raczej taką nadzieję niwelują. Weźmy chociażby mianowaną ministrem spraw wewnętrznych panią Teresę Piotrowską. Piastowane przez nią dotychczas funkcje sejmowe i samorządowe jednoznacznie pokazują, że w dziedzinie jej powierzonej stanowić będzie całkowitą nowicjuszkę. Wbrew podawanym w mediach informacjom nie jest ona wykształconą katechetką, ale historykiem. A to również niezbyt dobrze wróży, bo przecież przy obecnym stanie armii i zorganizowaniu społecznym w przypadku konfliktu przydałby się przynajmniej ktoś, kto będzie umiał się modlić, a nie snuć rozważania o bigosowaniu i innych tego typu sprawach.

Chodzi sobie baj po ścianie…

Innym dość niebezpiecznym posunięciem nowej pani premier jest mianowanie ministrem spraw zagranicznych Grzegorza Schetyny. I nie chodzi w tym przypadku o jego zdolności jako organizatora. Te mogą być nawet duże. Problem w tym, że nie do końca jasne są jego poglądy na to, co dzieje się w przestrzeni międzynarodowej. Biorąc pod uwagę miejsce jego pochodzenia, warto zadać pytanie o relacje z tzw. układem wrocławskim, zresztą dość dobrze opisanym przez Grzegorza Brauna. Przypomnę tylko, że ten „układ” sięga swoimi korzeniami lat 80 ubiegłego wieku, gdy szefem KGB na okręg drezdeński był niejaki Władimir Putin. Gdyby jednak przyjąć, że G. Schetyna w tym aspekcie jest jak żona Cezara, to pozostaje bez odpowiedzi pytanie o motywy powołania go na tak wysokie i ważne stanowisko. Przyjęcie powielanej w prasie tezy, iż chodzi o spacyfikowanie jednej z wpływowych grup w partii rządzącej, oznaczałoby, niestety, że interes państwa jest w służbie interesu politycznego jednego ugrupowanie. Ujmując to dość dosadnie: prywata na salonach. Byłby to jednak jeden z najniebezpieczniejszych sygnałów wysyłanych przez nową panią premier do społeczeństwa. Gdy połączy się dodatkowo tę nominację z jawnym odsunięciem od sfery państwowej ludzi o nachyleniu konserwatywnym, wówczas obraz staje się cokolwiek nieciekawy. Mamy bowiem do czynienia z rządem stawiającym pragmatykę na pierwszym miejscu. I nie jest ona związana z interesem narodowym, ale doraźnymi interesami partyjnymi ze szkodą dla państwa.

Być idiotą? O, nie…

Abp Głódź apeluje o danie szansy nowej pani premier. Niestety przy tak napiętej sytuacji międzynarodowej oraz przy ogromie problemów społecznych i ekonomicznych w Polsce przyjęcie zasady „Pożyjemy, zobaczymy…” jest cokolwiek nie na miejscu. Nie dlatego, że stanowi odsuwanie problemów w czasie. I nie dlatego, że działania pani Ewy Kopacz jasno pokazują jej poglądy (jak chociażby działania w sprawie „Agaty z Lublina” czy też głosowania w sejmie w przypadku ustaw jasno sprzecznych z nauczaniem Kościoła). Po prostu nie jestem pewien, czy w ogóle jeszcze pożyjemy…

Ks. Jacek Świątek