Opera żebracza
Być może jest to pozostałość naszej szlacheckiej mitologii, która kazała widzieć w Polsce następczynię starożytnego Rzymu, z którym co prawda nasi przodkowie - Sarmaci - walczyli, broniąc swojego przywiązania do wolności, ale którym w końcu zawładnęli, gdy przeniknęli jego struktury po pozornym podbiciu Sarmacji przez legiony władców znad Tybru.
A w tymże Rzymie władcy i patrycjusze, gdy chcieli cokolwiek zdobyć w przestrzeni publicznej dla siebie, stosowali znaną metodę rozdawania dóbr plebsowi, by kupić jego przychylność. Tymi dobrami zaś najczęściej były żywność i krwawa rozrywka. Cóż, mimo odcinania się od tamtych czasów (jak śpiewał z sarkazmem Jacek Kaczmarski: „To dumnej szlachty pyszne dni naszemu winne są nieszczęściu!”) zakopane w podświadomości społecznej atawizmy dają o sobie znać w najbardziej niewiarygodnych momentach. Osobiście jednak nie kojarzyłbym tego, co dzieje się w czasie elekcyjnych przedbiegów, z przywiązaniem do tradycji szlacheckiej już nawet z tego powodu, że obecnym władcom do szlachty tak daleko, jak sójce do krajów za morzem. Po prostu nigdy tego poziomu nie osiągną. Bardziej zwracam się ku „operze żebraczej”.
Lockit zasiada do obiadu
Ten dramat Vaclava Havla dziejący się w XVIII-wiecznym Londynie to pozorna rozgrywka pomiędzy dwoma gangami, rywalizującymi ze sobą o tereny wpływów. Nikt nie zauważa jednak intrygi inspektora Lockita, który doskonale kontroluje działania obu grup, aby samemu panować nad sytuacją w mieście. Pomijając już meandry całej sztuki, warto zwrócić uwagę na rozmowę wspomnianego inspektora policji z jednym z przywódców zwaśnionych grup przestępczych – Macheathem, w której ten ostatni dochodzi do wniosku, że podejmując współpracę z policją, będzie prowadził w ten sposób walkę o uczynienie świata lepszym. Scenariusz jednak pisze policja, która doskonale kontroluje zarówno jednego, jak i drugiego przywódcę gangsterskiego podziemia. Satysfakcja, jaką napawa się inspektor w czasie świątecznego obiadu, nie ma sobie równej w żadnym innym przyjemnym spełnieniu. Jak nic wątek wpływu tajnych służb na naszą polską rzeczywistość jest wręcz nieodparcie się narzucającym. Ja jednak chciałbym zwrócić uwagę na zachowanie innych postaci dramatu, a mianowicie zakochanych w Macheacie kobiet. Zadurzone miłością do mężczyzny, który sam siebie przedstawia jako bigamistę, i to wielokrotnego (?!?), uczynią wszystko, by stać się obiektem jego miłości. Sprzedadzą nawet własne rodziny i wydadzą je na łup policmajstra, byle tylko wargi ukochanego spoczęły na ich własnych ustach. I w tym, niestety, dostrzegam podobieństwo do naszego społeczeństwa doby wyborów.
Jedynie słuszny szarpać dzwon
Przyznam, że zaciekawił mnie podniesiony przez prezydenta elekta postulat odbudowy wspólnoty państwowej (bądź narodowej). Wielu socjologów zastanawiało się nad fenomenem grup o charakterze plemienno-klanowym we współczesnej polityce. Walka polityczna przypominała dość często krwawe potyczki plemion, w których najważniejszym celem było unicestwienie (dosłowne) konkurencyjnego klanu. „Dorżnięcie watah” wydaje się dość „poetyckim” ujęciem tego właśnie celu. Samo zresztą wprowadzenie walki politycznej na poziom rywalizacji pomiędzy Polskę racjonalną i Polskę radykalną oddaje jednoznacznie ten trend. Problem w tym, że wówczas celem staje się nie tyle przejęcie władzy w organizmie państwowym, ile raczej ustanowienie własnego państwa, a opowiedzenie się po jednej czy drugiej (a nawet trzeciej i czwartej) stronie stanowi o tożsamości. Coś podobnego ma miejsce dzisiaj na portalach społecznościowych. Postulat odnowy wspólnoty państwowo-narodowej być może stanowi próbę powrotu do normalności, w której walka polityczna dotyczy li tylko sposobu realizacji nadrzędnego celu, jakim jest „wolność, całość i niepodległość ojczyzny” jako dobra wspólnego. Niestety przyglądając się ostatniej konwencji jedynie słusznej partii, można odnieść wrażenie, że nie jest ona w stanie podnieść się na ten poziom. Atak personalny na przeciwników politycznych, odczytywany w łączności z wywodami naczelnego entomologa kraju, dla którego atak na jego partię jest atakiem na państwo polskie, wydaje się niezbyt dobrym prognostykiem dla nadchodzącej kampanii parlamentarnej. Wysunięcie przez Prawo i Sprawiedliwość Beaty Szydło jako kandydatki na szefa przyszłego rządu, choć może być uważane za ruch stricte marketingowy (wszak Polak raczej kobiet nie bije, dlatego zyskują one dość znacznie w politycznych rozgrywkach), stanowić może również chęć pokazania propaństwowego myślenia o naszym kraju. Tworzy bowiem dość jasny sygnał, że nie osobiste ambicje liderów się liczą. Trudno to powiedzieć o drugiej stronie, ponieważ nominacja Joanny Muchy (nota bene wychowanej na KUL) na rzecznika sztabu wyborczego zdaje się ponownie sprowadzać walkę polityczną na pole trybalnych bijatyk. Wystarczy tylko przypomnieć sobie jej wcześniejsze wypowiedzi. Chwałą Bogu, że przynajmniej pani Agnieszka Pomaska została w cieniu (zapewne z powodu gdańskiego pochodzenia).
Kto nie wiem, że służy, służy najlepiej
Powróćmy jednak do „Opery żebraczej”. Wypowiedziana przez inspektora Lockita sentencja obiadowa dość jasno pokazuje, jak niezbadane są ścieżki politycznej rzeczywistości. Nie do końca widać strukturę wydarzeń, dzięki czemu można dość łatwo odławiać swoje ryby w mętnych wodach. Jedną z zasadniczych dla polityki cech winna być pokora. Nie stanowi ona jednak płaszczenia się przed elektoratem (dowodem może być polityk, który w wyborach 2010 r. dowodził, że urodził się w każdym miejscu naszej ojczyzny). Pokora jako cnota polityczna stanowi raczej powściągliwość w działaniu ze względu na możliwość bycia wykorzystanym przez inne, pozornie niewidoczne siły. Zaś ze strony suwerena, czyli narodu, pokora oznacza przynajmniej stwierdzenie, iż nie wszystko jest dla niego transparentne. W jednym i drugim przypadku oznacza to próbę myślenia w kategoriach oddalonych od własnego siedzenia. Ale do tego potrzeba jeszcze odejścia od ujmowania wszystkiego w grillowo-ludycznych kategoriach. Czy jesteśmy do tego zdolni? Czy też chcemy pozostać na poziomie plebsu rzymskiego, który karmił się chlebem i igrzyskami?
Ks. Jacek Świątek