Opowieść z wątkiem i osnową
Dwie uzupełniające się wystawy otwarto w Muzeum Regionalnym w Siedlcach 5 lutego. „Dywany, płachty, dery. Tkaniny okryciowe ze zbiorów Muzeum Regionalnego w Siedlcach” to tytuł pierwszej z nich, gdzie oczy może nasycić konkret - kilkadziesiąt tkanych ręcznie narzut, jak też sprzęt, narzędzia i próbki surowca, które temu służyły. Drugą, zatytułowaną „W słowie i obrazie ukazane… Tkanina”, można nazwać teoretycznym uzupełnieniem. Składają się na nią przede wszystkim różnego rodzaju publikacje z muzealnej biblioteki traktujące o tkaninach - ich historii, rodzajach, splotach itd. A jako że tkanie jest pracą niezwykle misterną, pojęcie używane jest także w odniesieniu do innych dziedzin sztuki, niekoniecznie użytkowej. Stąd obok książek komisarz wystawy Agnieszka Świerczewska zamieściła tutaj m.in. obraz Małgorzaty Łady-Maciągowej czy teksty literackie.
Odnosząc się do pierwszej części tytułu wystawy, jej komisarz Dorota Filipowicz zaznacza, że są to regionalne nazwy znane i używane we wschodniej części Mazowsza i na Podlasiu, a o ich zróżnicowaniu decydują niuanse. – Dywanami nazywano najczęściej narzuty na łóżko wykonane wyłącznie z wełny owczej. Były to nakrycia odświętne. Płachtą potocznie nazywano duży płat jakiejś tkaniny, zwykle lnianej. Tak mówiono o prześcieradłach, jak i o narzutach, ale w tym przypadku były to tkaniny zarówno z czystego lnu, jak też lnu z domieszką wełny. Z kolei surowcem na derki był len albo konopie – mówi. I wyjaśnia, że tkaniny składające się na wystawę stanowią niewielką część zbiorów MR. – Na stałej wystawie możemy zobaczyć zaledwie kilka tkanin w ciągu roku. Większość leżakuje na półkach magazynowych. Postanowiłam pokazać przynajmniej ich próbkę. Wybrałam te najbardziej reprezentatywne dla naszego regionu, pochodzące z powiatów: siedleckiego, łosickiego, łukowskiego, mińskiego i sokołowskiego – wyjaśnia. Dwa najstarsze dywany pochodzą z początku XX w.: lniany datowany jest na 1900 r., drugi, wykonany z mieszanki lnu i wełny, powstał między 1915 a 1920 r. Najnowsze – to wyroby z pierwszej dekady XXI w.
Sztuka tkania
– Chociaż w każdym domu na wsi stał warsztat, na którym tkano płótno na pościel, fartuchy czy odzież, to z dywanami potrafiła się zmierzyć mało która gospodyni. Oprócz zdolności manualnych potrzebny był zmysł artystyczny. Bywało, że tkaczki nie potrafiły czytać, a przepięknie tkały. Wzór miały w głowie, o wiele rzadziej na papierze. Tzw. przepiski wędrowały często za pośrednictwem handlarzy – Żydów. Przyjeżdżali do tkaczki, zamawiali dywan o określonych kolorach i splotach, zostawiając przepiskę. Według niej tkaczka robiła dywan, a kartkę z opisem chroniła jak najdroższy skarb – mówi komisarz wystawy. Umiejętność tkania zwykle przechodziła z pokolenia na pokolenie: z matki na córkę, z teściowej na synową. Tkaczki miały swoje „specjalizacje”, dlatego po wzorze, technice wykonania, kolorystyce można też było rozpoznać, gdzie powstały. Wiele wzorów przywędrowało na nasze tereny zza Buga. – Współcześnie tkactwo to rzadkość. Dlatego podziwiam panie, które się nim zajmują, a nauczyły się np. od mamy czy babci. Potrafią rzucić okiem na tkaninę i ją odwzorować – puentuje D. Filipowicz.
Aż chce się przytulić
Dywany rozwieszone przy trzech ścianach muzealnej sali można podziwiać w całej ich krasie. Mieni się w oczach od kolorów, ornamentów i splotów. Te ostatnie, Bogiem a prawdą, może rozpoznać tylko fachowe oko. Większość dywanów umieszczonych na wystawie wykonana została tzw. splotem prostym. Wyższą szkołą jazdy jest splot skośny i kombinacje splotów. Jeszcze bardziej skomplikowane wydają się dywany dwuosnowowe, których jedna strona jest jak negatyw drugiej. Od pozostałych odróżnia je bordiura, tj. dodatkowy wzór wokół obramowania wszystkich boków. Przypuszcza się, że wzory dywanów dwuosnowowych przybyły do nas z krajów skandynawskich, ponieważ podobne tkaniny można spotkać w Norwegii czy w Szwecji. Oczywiście, jak powstają, ze szczegółami tłumaczy D. Filipowicz Od niej dowiaduję się, że z międzywojnia wywodzi się wzór popularnych w całej poprzedniej epoce pasiaków, których sporą kolekcję umieszczono na wystawie. I stwierdzam, że zestawione na nich rażące żółcie, fiolety czy róże wcale się nie gryzą.
O dywanach, których splot – co widać po dokładnym przyjrzeniu się – przypomina romby, mówiono „w kółka”. Tylko na pozór skromne wydają się jednostronne dywany pętelkowe kojarzące się z tkaniną bouclè, swojsko nazywane dywanami „w pućki”. Przy robocie nitkę trzeba było w odpowiedni sposób „zaciągnąć”. Z kolei przy tkaniu dywanów „w prątki” używano wąskich listewek, które kładzione na osnowę, pogrubiały wzór.
Warsztat jak arsenał
Oprócz tkanin możemy z bliska obejrzeć wysuszone łodygi lnu, len w pakułach dalej – już po wyczesaniu. W tej części wystawy znalazły się też narzędzia – łamanki, zwane też międlicami, oraz cierlice, szczotki, a w końcu kołowrotki, jak też wcześniejsza ich wersja – przęślica. Oczywiście do obejrzenia mamy gotowy kłębuszek lnianych nici, jak i motek wełny w naturalnym kolorze, idealnie skręcony w „warkocz”. – Geniusz tkwi w prostocie – stwierdza D. Filipowicz, pokazując drewnianą talkę służącą do zwijania przędzy. Z kolei nici lniane nawijano na tzw. cewki – szpulki, które tkaczka umieszczała w czółenku służącym bezpośrednio do tkania. W ten sposób dochodzimy do warsztatu tkackiego. – To eksponat najciekawszy i najbardziej skomplikowany, przynajmniej takim wydawał mi się, dopóki nie zobaczyłam, jak działa – dzieli się spostrzeżeniem D. Filipowicz. Jak mówi, warsztat został wypożyczony na potrzeby wystawy. Liczy sobie ok. 100 lat, ale działa i służy właścicielce na co dzień jak nowy.
Przy okazji dowiaduję się, że wszystkie tkaniny wełniane tkano na dużych warsztatach, w całości. Dywany zszyte w połowie wykonano na małym warsztacie. Oczywiście trzeba było tak robotę wcześniej rozplanować, żeby łącząc części w całość, spasować wzory. Co też było sztuką.
Świat, którego już nie ma
Luty to dobry czas na taką wystawę. W końcu dawniej na wsi zwykle „na przednówku” gospodynie mogły wziąć się za przędzenie, tkanie i szycie. Pora roku nie miała znaczenia tylko dla pań, które tkaniem zajmowały się zarobkowo. A była to popłatna profesja, ceniona wyżej niż krawiectwo. Dlaczego? – Dywany były wprawdzie tkaninami użytkowymi, jednak w przestrzeni wiejskiej traktowano je jako ozdobne. Moda na dekorowanie nimi izb przyszła z miasta. Stąd większa liczba dywanów i ich różnorodność świadczyły o zasobności. Nobilitowały gospodynie – wyjaśnia D. Filipowicz. Potwierdzeniem tego, że narzuty były elementem wystroju na pokaz, są frędzle i koronki szydełkowe, które podnosiły wartość tkaniny. Obszywano nimi kapę tylko z jednej strony, tej, która zwisając z łóżka, była dobrze widoczna. Co więcej wełnianymi dywanami zaściełano łóżka zwykle od święta. Na co dzień narzucano na pościel dery. Podniszczone, kładziono na siedzisko na wozie albo przykrywano nimi konie. Bywało, że narzuty tkano specjalnie z myślą o wyjeździe do kościoła, na targ czy w gości.
Zimą jak znalazł
Odpowiadając na pytanie, kogo przyciągnie ekspozycja, kustosz nie ma wątpliwości, że zaciekawi każdego. – Kiedy zaczęłam przygotowania do wystawy, z dna szafy wyciągnęłam „pasiaki” po mojej babci i zachwyciłam się nimi na nowo. Zwykle pozbywamy się takich staroci, tłumacząc: „bo niemodne”. Ja tak nie umiem. Boli mnie, że ludzie tak łatwo rozstają się ze swoim dziedzictwem – mówi. A jako przykład urody starej tkaniny wskazuje lnianą płachtę, obszytą koronką rodem z Bejd w gminie Olszanka.
– To wystawa, która mnie przenosi do czasów dzieciństwa. Myślę, że każdy, kto wkroczy w świat dawnych narzut zapamiętanych z domu rodzinnego czy domu dziadków, będzie miał podobne skojarzenia – stwierdza dyrektor MR Sławomir Kordaczuk. Jak mówi, nieraz przekonał się, że muzealne eksponaty związane z życiem codziennym łączą, są jakby częścią wspólną wspomnień zupełnie różnych osób.
I ja to potwierdzam. Wystawę „W słowie i obrazie” można zwiedzać do 11 kwietnia. Wystawa „Dywany, płachty, dery…” czynna jest do 23 maja.
LI