Komentarze
Źródło: ARCHIWUM
Źródło: ARCHIWUM

Oszalało miasto całe…

Rzeczywistość wyborcza już za nami. Co prawda liczne będą jeszcze komentarze i podsumowania, liczenie strat i zysków, mówienie o dobrych i złych strategiach, snucie przepowiedni na przyszłość. Jedno jest pewne, iż kolejnym prezydentem Najjaśniejszej Rzeczpospolitej będzie Bronisław Maria Komorowski.

Tak zdecydowało 53,01% wyborców i tak się stało. Mechanizm demokratyczny ma to do siebie, że nie jest w stanie ocenić osoby wybierającej. Wszyscy, którzy zachwalają swojego kandydata, powołują się na sondaże, udowadniając, iż na tego głosują mniej zamożni, a na tamtego zamożniejsi, albo też, że jeden jest przedstawicielem bardziej, a drugi mniej wykształconych. Możliwe, że w ferworze polskiej debaty publicznej ma to jakieś znaczenie, jednakże takie stawianie sprawy jest już dzieleniem społeczeństwa, co stanowi – na samym starcie – zaprzeczenie zamysłu konstytucyjnego. Artykuł 126 Konstytucji mówi wyraźnie, że prezydent „jest najwyższym przedstawicielem Rzeczypospolitej Polskiej i gwarantem ciągłości władzy państwowej” oraz „czuwa nad przestrzeganiem Konstytucji, stoi na straży suwerenności i bezpieczeństwa państwa oraz nienaruszalności i niepodzielności jego terytorium”. Na tej bazie mogę powiedzieć, zawierając w tym obserwację kampanii prezydenckiej, iż najbardziej przegraną jest dzisiaj polska koncepcja państwowości. Idea państwa w ogóle.

Partia od kołyski po grobową deskę

Polska rzeczywistość jest przepełniona partyjnością od najniższych struktur po najważniejsze organa państwowe. Specjalnie używam słowa partyjność, a nie partyjniactwo, choć pobieżny ogląd może kierować naszą myśl w tę drugą stronę. Umiejscowienie w polskiej demokracji partii politycznych wskazuje na ich raczej pragmatyczny charakter, tzn. na spieranie się Polaków co do różnego rodzaju sposobów funkcjonowania obywateli, a nie na charakter ideowy, tzn. odnoszący się do wizji Rzeczpospolitej jako takiej. Najlepszym przykładem jest tutaj II Rzeczpospolita. Spory partyjne były w niej na porządku dziennym do tego stopnia, że przedstawiciele jednej partii utopiliby w łyżce wody swoich konkurentów politycznych. Jednakże wobec zagrożenia roku 1920 czy też 1939 nie liczyło się, kto jest endekiem, a kto socjalistą. Zagrożona była sama wartość Rzeczpospolitej i tej wszyscy bronili. W ten kontekst wpisuje się ochrona insygniów władzy prezydenckiej, które zostały ostatecznie przekazane do kraju po wygranej Lecha Wałęsy w wyborach prezydenckich. Te swoiste dzisiejsze regalia są znakiem ciągłości najważniejszej idei, jaką jest Najjaśniejsza Rzeczpospolita. Tymczasem przebieg kampanii wyborczej w 2010 r., ale nie tylko, wskazuje, że dokonywany przez nas wybór stał się kolejnym festynem partyjnym. Plakietka partii jest zresztą znacznikiem wszystkich dokonywanych przez nas wyborów od stołka wójta poczynając, na stolcu prezydenckim kończąc. A przecież w wyborach prezydenckich nie o to chodzi. Istotnym jest w nich spór o kształt i zachowanie ciągłości Rzeczpospolitej. Tym, co powinno dzielić (a niestety tak nie jest), winna być wizja polskiej państwowości, a nie przynależność do konkretnej partii. Ta przynależność może być brana pod uwagę tylko wówczas, gdy mówimy o zasadniczym przekształceniu nawet nie struktury państwa, ile zasad ideowych, stojących u jej podstaw. Polskie wybory prezydenckie od czasu debaty Wałęsa – Kwaśniewski są ustawione w ramach sporu o przynależność partyjną, a nie w oparciu o kontekst wizji Polski.

Czereśniowe bajki

Najlepszym przykładem był ostatni tydzień kampanii. Zamiast debaty o tym, czym jest polska państwowość, jakie wartości stoją u jej korzeni czy też mówienia o geopolitycznym kontekście naszego państwa, na żer tłumu rzucono obietnice podwyżek dla nauczycieli, zniżek dla studentów czy też odpłatności in vitro. Tymczasem to właśnie winno być domeną rządu, który w ramach struktury państwowej działa na rzecz rozwiązań pragmatycznych. Polska prezydentura nie jest typu amerykańskiego, gdzie prezydent jest zarazem szefem rządu, ani też typu francuskiego, w którym prezydent ma znaczący wpływ na doraźną politykę. Idea polskiej prezydentury wskazuje na prezydenta jako gwaranta państwowości. Używając trochę trywialnego porównania, można powiedzieć, że prezydent jest odpowiedzialny za całość szklanki jako struktury, zaś rząd za to, czym i w jaki sposób jest ona napełniana. Jeśli nie ma szklanki, żadne działania nie mogą jej napełnić. Proponowane przez Kaczyńskiego przeniesienie sporu z poziomu tejże pragmatyki na poziom idei na nic się zdało, bo rozumowanie PO szło właśnie w tę stronę, by zatrzymać się na pragmatyce. Widać to nawet w podkreślaniu przez niektórych publicystów odradzania się SLD w kontekście wyniku Napieralskiego (choć to zupełnie inna bajka). Hitem dla mnie był moment, gdy dzisiejszy prezydent-elekt powiedział, iż jego program zawarty jest w programie wyborczym PO. Ale najbardziej widoczne było to w spotach wyborczych. O ile Kaczyński odwoływał się do obrazu dębu, który rosnąc jest świadkiem wszystkiego, co stanowi naszą państwowość, o tyle Komorowski mówił o zrywaniu dzisiejszych czereśni z jakiejś przydrożnej drzewiny. Tu tkwi różnica, choć przedstawiona tylko obrazowo.

Chmury na horyzoncie

Niezauważone przez polskich obywateli były wypowiedzi zagranicznych polityków, rosyjskich czy niemieckich, którzy z satysfakcją przyjęli wybór Komorowskiego. Otóż podkreślano w nich, że elekcja polityka PO oznacza europejski kurs w polityce zagranicznej oraz… niwelowanie proamerykańskiego nastawienia polskiej polityki zagranicznej. Jest to o tyle ciekawe, że pojawienie się USA w przestrzeni politycznej Europy związane jest z gwarancją zabezpieczenia porządku naszego kontynentu przed totalitarnymi zakusami czy to rosyjskimi, czy też niemieckimi. Odsunięcie Stanów Zjednoczonych od spraw europejskich sprawia, że gwarantem ładu stają się na naszym kontynencie żywioły germańsko-rosyjskie, co w kontekście naszej historii nie jest najlepsze. Ich zachwyt polskimi wyborami jest jak najbardziej uzasadniony, ale ich racją stanu, a nie naszą. Cytowany przeze mnie w tytule Jacek Kaczmarski swoją balladę kończy słowami: „Siedzę w oknie, patrzę z góry, cały świat mam w oku, widzę, co kto kradnie, gubi, czego szuka w tłoku. Zmierzchem pójdę do kościoła, wyspowiadam grzeszki, nocą przejdę się po rynku i pozbieram resztki. Z nich karnawałowo-postną ucztą jak się patrzy uraduję bliski sercu ludek wasz żebraczy. Żeby w waszym towarzystwie pojąć prawdę całą: Dusza moja – pragnie postu, ciało – karnawału!” Zrobiliśmy z wyborów prezydenckich karnawałowe szaleństwo, zapominając, że dusza narodu jest w nich najważniejsza. Problem w tym, czy wystarczy nam resztek na ucztę, czy też będziemy ich czekać ze stołów panów?

Ks. Jacek Świątek