Oto my dziś prosim
Znamy życie prenatalne człowieka, możemy zobaczyć dziecko w łonie matki, ale ciągle nie wiemy, co się dzieje z człowiekiem po śmierci. Ta - od wieków oswajana - wciąż nieoswojona zostaje. Postanowiliśmy ją więc wyrzucić z naszych domostw, przenieść do hospicjów, domów starości dla zmyłki nazywanych pogodnymi, słonecznymi albo tęczowymi. Średniowieczną sztukę umierania zamieniliśmy na - odlegle od umierania nazwaną - eutanazję. Zastrzyk albo kapsuła pozwalają umrzeć dyskretnie, po cichu, z przekonaniem o zapobieżeniu agonalnej męczarni.
Już mało kto mówi: umarł. Zdecydowanie lepiej brzmi: odszedł. Jeszcze chwila i słowo: umierać pozostanie wyłącznie w odniesieniu do zwierząt. W nowych, pięknych i przestronnych domach jest dla nich dużo miejsca. Nie ma go na pomarszczoną, zniedołężniałą starość.
Dawno, dawno temu?
Zanim jeszcze przekroczyliśmy rubikon 1989 r., a urzędowa przynależność do Europy ledwie nam się śniła, umieranie było wydarzeniem domowym. – W mojej wsi – relacjonuje wiekowa już (sama tak przekonuje) Maria – jak pojawiała się informacja, że ktoś jest mocno chory, że się na śmierć szykuje, to w jego obejściu zbierała się cała gromada nie tylko sąsiedzkich ludzi. Przyjeżdżał furmanką, a jak było blisko, to i na piechotę przychodził ksiądz. Z Panem Bogiem. A każdy, kogo mijał, natychmiastowo klękał. Piach, nie piach, woda nie woda, gruda, nie gruda – przed Jezusem się w Najświętszym Sakramencie zatrzymywał i pokłon mu oddawał. Na czas spowiedzi chorego ludzie na dwór wychodzili i przed domem „Bądźże pozdrowiona Hostyjo żywa…” albo „U drzwi Twoich stoję, Paaanie…” śpiewali. ...
Anna Wolańska