Palimy jak śmieci wszystko co nasze…
Wspominam jeszcze jeden – „Piosenkę o gwiazdkowym prezencie”: „Chciałem pogadać ze znajomym jak żartowałem dwa dni temu, ale on patrzył niewidomy, bełkotał tak jak głuchoniemy. Więc czekaliśmy patrząc w ziemię, przed wiatrem tuląc się do ściany, by kupić na to Narodzenie łańcuch z papieru wyklejany”.
W mojej wyobraźni tekst ten łączy się nieodmiennie z datą 13 grudnia 1981 r. Dziś, po trzydziestu latach, dla niewielu już ludzi rocznica ta ma jakiś walor emocjonalny. Co ciekawe, największe tuzy tamtych dni, z jednej i z drugiej strony barykady, zdają się święcić „niepamięci cud”. Lech Wałęsa, który na sali sądowej podawał rękę katowi Wybrzeża 1970 r., jest jakimś symbolem. Mało kto dzisiaj pamięta sławetną debatę z 1995 r., w której ówczesny prezydent wzdragał się podać nie tylko dłoń, ale również i nogę „niekulturalnemu” Aleksandrowi Kwaśniewskiemu, gdy ten zachował się nieodpowiednio względem niego w studiu telewizyjnym. Teraz nie miał on żadnych zahamowań estetyczno – protokolarnych, by ścisnąć prawicę Stanisławowi Kociołkowi, znanemu z tego, że zgodnie z relacją przed sądem byłego dyrektora Stoczni Gdańskiej Stanisława Żaczka, po usłyszeniu od dowodzącego wojskami gen. Grzegorza Korczyńskiego podanych przez „centralę” warunków użycia broni wobec demonstrujących stoczniowców („Pierwszy strzał w górę, drugi pod nogi, trzeci na wprost”) odparł: „Proszę wykonać”. Emocje ciągle grają tylko w duszach średniaków, których kopano (cóż za eufemizm) w tamtych czasach, a których kopnęła również i wyśniona przez nich „ponoć niepodległa”.
Gaz na ulicach
Przyglądam się owemu „wyśnionemu snowi o niepodległej”. Mieliśmy mieć nie dobrobyt, choć to szybko wtłoczono w nasze mózgi, ale przede wszystkim sprawiedliwość. Zastanawiam się, o czym myślą ci, którzy pierwsi oddali życie. O czym myśli te ponad 100 osób z oficjalnej listy śmiertelnych ofiar Grudnia 1981? O czym myślą, gdy redaktor pewnej gazety mówi o generale, że jest człowiekiem honoru? O czym myślą, gdy słyszą, że w ich imieniu ktoś, podający się za ich przywódcę, dzisiaj głosi potrzebę „amnestii historycznej”, zapomnienia i zasypania pamięci? To są pytania czysto retoryczne. Nikt nie udzieli na nie odpowiedzi. Pomnikowe krzyże, znicze na grobach, wiązanki kwiatów czerwonych jakby ze wstydu tylko ciszę głoszą. Lecz na tę ciszę, na to milczenie nie może być zgody. Nie możemy żyć w „pomroczności jasnej”, bo to jednostka chorobowa śmiertelna dla dumy, honoru i godności. Znowu w zakamarkach pamięci wierszami odzywa się Ernest Bryll: „Lecz my musimy lecieć, choć tak bardzo bolą skrzydła, chociaż przed nami ciemność i zmęczenie, bo inaczej nam pełzać nawet nie pozwolą…”. Bo czymże właściwie był stan wojenny? Czy tylko operacją wojskową przeciwko Polakom? Uderzeniem w odradzającą się opozycję krajową? Próbą siłowej likwidacji struktur związkowych, w których coraz silniej odzywały się echa niepodległości? Ostatnim krwawym krzykiem padającego komunizmu? Nie tylko. Był przede wszystkim próbą zdławienia samodzielnego myślenia Polaków, którzy wiedzeni powiewem Ducha Świętego z papieskiej homilii postanowili wreszcie poczuć się u siebie. „Solidarność”, choć podskórnie hołubiąc niepodległościowe marzenia, jednak do końca nie artykułowała potrzeby zmian ustrojowych. Najważniejsze było to, że Polacy poczuli się wreszcie u siebie. Stan wojenny był przede wszystkim otumanieniem narodu, by narodem przestał być. Symbolicznym wręcz jest zawieszenie łączności telefonicznej i wprowadzenie przepustek w poruszaniu się po kraju, nie mówiąc już o godzinie milicyjnej. Ten brak łączności jest jakby metafizyczną pieczęcią stanu wojennego, by Polak do Polaka ust nie otwierał. By nie rozmawiał. By nie było wspólnoty. Zamiast rzeczywistej społeczności narodowej wtłoczono ludzi w różne PRON-y.
„I nie zginęło nam nic, oprócz kraju…”
Znowu sięgam do poezji Ernesta Brylla. „Gdy na twarz naszą w szarości zakrzepłą uśmiech z gazety wycięty przylepią, gdy każdy będzie do drugich podobny, jednaki, ale w sercu strach osobny, gdy nie pozwolą nam nawet milczenia, a zaczną uczyć sztuki zapomnienia, gdy nam obrzydną naszych domów ściany jakby ktoś obcy wciąż za plecami – kto nam pomoże oślepionym, niemym, pamiętać czym byliśmy. I czym nie będziemy…”. Oszustwo stanu wojennego nie było związane z domniemaną interwencją radziecką. To oszustwo dotyczyło struktury państwowej bez pamięci. Dziś pamiętamy Włoszczową i Miętne z młodzieżową walką o krzyż i wręczamy im nagrody kościelne. Wtłaczamy walkę o pamięć narodową w koleiny kolejnej „wojny o religię”. A tutaj chodzi o coś więcej. Tamta walka z krzyżem, bestialski mord bł. ks. Jerzego czy też inne tego typu działania były skrzętnie realizowanym planem oderwania ludzi od narodu. Krzyż był świadectwem dziedzictwa wieków. I nie jest dziwnym, że ta walka wraca dzisiaj. Nikt przecież nie łączy działań pewnej partii poparcia z wystąpieniem polskiego ministra na konferencji niemieckich dziennikarzy. Lecz jeśli wyrwiesz krzyż i krzykniesz, że teraz jesteśmy Europejczykami; gdy każesz zapomnieć o suwerenności, by ratować strefę jakieś waluty; gdy każesz dzisiaj uznawać hegemonię jakiegoś obcego kraju za jedyną ścieżkę do szczęśliwości; gdy pozwolisz, by obcy polityk kontrolował twoje ustawodawstwo nawet tylko w kwestii ekonomicznej, to cóż innego robisz, jak nie to samo, co uczyniła junta przed trzydziestu laty? Patetycznie? Naród z natury swojej jest patetyczny.
„… najbardziej pojedyncza…”
I nie dziwne, że w tym dniu wraca w pamięci herbertowska strofa: „helleńska rzymska średniowieczna indyjska elżbietańska włoska francuska nade wszystko chyba trochę weimarska i wersalska – tyle dźwigamy naszych ojczyzn na jednym grzbiecie jednej ziemi. Lecz ta jedyna której strzeże liczba najbardziej pojedyncza jest tutaj gdzie cię wdepczą w grunt lub szpadlem który hardo dzwoni tęsknocie zrobią spory dół”. Tej jedynej nie wolno nam sprzedać, nawet za miskę jałowego spokoju i dobrobytu w obcym języku. Pozwólcie więc, że na koniec zacytuję fragment wiersza poety nieznanego, który tworzył w czasach domowej hańby: „więc dwa palce rozstawię, kiedy się znowu spotkamy, a jeśli na tę literę nie było polskiego słowa (więc czyżby naprawdę nie było?), to sam je cierpliwie wymyślę i będę uparcie powtarzał…” – Victoria, Victoria, Victoria…
Ks. Jacek Świątek