Panie, ratuj!
Poruszyć emocje, uderzyć skandalem, sensacją, splunąć komuś w twarz. W konsekwencji przestajemy reagować na cokolwiek. Na Boży głos także. Albo hałas staje się cząstką nas. Stajemy się niemi i głusi, popychani bezwolnie przez napierający, zmanipulowany kłamstwem i rozhisteryzowany tłum.
Ale jest i dobry krzyk, ratujący życie, błogosławiony.
Co by się stało, gdyby Bartymeusz nie zauważył obecności Jezusa? Czy do końca życia byłby zdany li tylko na ludzką litość, zamknięty w swoim kalectwie? A może wrósłby w nie, nawet – paradoksalnie – polubił, bo stałoby się wygodną wymówką, usprawiedliwieniem stagnacji, żebractwo – sposobem na życie? Możliwe. Uratował go krzyk. Podobnie jak Piotra, który chciał chodzić po falach, a gdy zwątpił i zaczął tonąć, zawołał: „Panie, ratuj mnie!” (Mt 14,30). W obu przypadkach był to głos rozpaczy, bezradności. Po ludzku byli bez szans, obaj znaleźli się w apogeum własnej niemocy. I to ich uratowało.
Nie bez znaczenia dla właściwego rozumienia powyższego tekstu Ewangelii jest fakt, że Jezus jest w drodze do Jerozolimy. Idzie, aby dopełniło się dzieło zamierzone przez Ojca. W niedługim czasie z Jego ust także wydobędzie się zduszony niemocą krzyk: „Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?” (Mt 27,46) – w Jego śmierci Bóg „doświadczył”, czym jest umieranie człowieka. W wołaniu wybrzmiała rozpacz wszystkich opuszczonych, samotnych, złamanych cierpieniem, zmieściły się wszystkie oddziały onkologiczne świata, hospicja, kliniki aborcyjne, pola bitewne i obozy śmierci… Stał się ich cząstką. W Nim też wypełniło się proroctwo z dzisiejszego pierwszego czytania: „Pan wybawił swój lud (…). Oto sprowadzę ich z ziemi północnej i zgromadzę ich z krańców ziemi. Są wśród nich niewidomi i dotknięci kalectwem, kobieta brzemienna wraz z położnicą: powracają wielką gromadą (…). Przywiodę ich do strumienia wody równą drogą – nie potkną się na niej”.
Moment, kiedy nie pozostaje nam już nic innego, jak rozpaczliwy krzyk: „Boże ratuj! Boże nie dam rady! To już koniec!”, może stać się chwilą błogosławioną. Nie musi, ale może. Warunek jest jeden: jeśli w sercu tli się choćby wątły płomyk wiary, nie ma w nim pełnej buntu, pychy i arogancji negacji Boga. Wtedy przywraca nas Stwórcy, ratuje przed wieczną zgubą, podprowadza pod krzyż. Jezus słyszy każde – pełne wiary, ufności Bogu – wołanie nawet wtedy, gdy jest nieme, zduszone cierpieniem czy rozpaczą, tak jak usłyszał w jerychońskim zgiełku wołanie Bartymeusza.
Usłyszy ciebie i mnie. Wierzę w to! Dlatego gdy w życiu robi się przeraźliwie ciemno i pusto, wołam: Jezus, ufam Tobie! Jezu, Ty się tym zajmij!… Jezu, ratuj!
Wiem, że będę wysłuchany.
Siedlanowski Ks. Paweł