Komentarze
Źródło: ARCHIWUM
Źródło: ARCHIWUM

Państwo w tanecznych podrygach (a może w konwulsjach?)

Karnawał już całą gębą. W wielu miastach i miejscowościach różne grupy ludzi organizują taneczne spotkania, bale i prywatki. W tym swoistym zatraceniu mało kto z nas pamięta, że 21 stycznia 1937 r. miała swoją premierę polska komedia „Pani minister tańczy”.

To film zdający się doskonale pasować do sezonu karnawałowego, a może jeszcze bardziej do naszej polskiej rzeczywistości. Opowiadał o perypetiach pani minister fikcyjnego państwa, stojącej na czele ciekawego resortu – Ministerstwa Obrony Moralności Publicznej. Dbając przede wszystkim o swój wizerunek, za wszelką cenę chciała nie dopuścić do odkrycia, że jej siostra bliźniaczka jest tancerką i śpiewaczką w nocnych klubach. Z tego powodu postanowiła wprowadzić zakaz sprzedaży alkoholu we wszystkich nocnych lokalach. Zabawne perypetie obu sióstr wywoływały u oglądającego wybuchy śmiechu. Problem w tym, że dla własnej prywatnej wojny pani minister użyła całego państwa, nie zważając na konsekwencje swoich działań. A tego już widz nie dostrzegał, skrzętnie oglądając tylko komediową stronę filmu.

Perły pani generał

Oburzenie, które powstało w Polsce po opublikowaniu raportu Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK), kontrastowało całkowicie z zachowaniami naszych władz. Co prawda premier już od kilku dni zapowiadał, że dokument w tym kształcie jest nie do przyjęcia, a jego zachowanie po publikacji zadawało się sugerować opinii publicznej zrozumienie dla powszechnej dezaprobaty, to jednak wystąpienia prezydenta i ministra spraw zagranicznych były już utrzymane w tonie uznawania wytworu rosyjskich „specjalistów” za rzetelne opracowanie. Opinie, które zaczęto serwować w mainstreamowych mediach, niby ujmując się za opinią publiczną, jednakże podsuwały swoim klientom myśl, że właściwie to nic już nie możemy uczynić, że decyzja MAK-u jest ostateczna, a najważniejsze są „ciepłe stosunki” z naszym wielkim sąsiadem. Zresztą sama przewodnicząca MAK-u nie kryła takiego podejścia do sprawy, uznając Polskę za mały kraj, w domyśle nic nieznaczący przy rosyjskim niedźwiedziu. Wypada jej tylko podziękować, że nie przypomniała frazy Mołotowa o „bękarcie Traktatu Wersalskiego”. Jakby wstrzeliwując się w główną narrację moskiewską, polskim odpowiednikiem myśli pani generał z KGB stał się były prezydent Lech Wałęsa, który w jednej z rozmów oświadczył, że w końcu Rosjanie mogli spokojnie strzelać do samolotu, którym leciał Lech Kaczyński i towarzyszące mu osoby. Problem jednak w tym, że dokonanie Tatiany Anodiny nie dotyczyło próby dojścia do prawdy o katastrofie smoleńskiej, lecz stało się zwykłym przeczołganiem Polski na arenie międzynarodowej. Jej „raport” bowiem wskazywał zaniedbania polskiej strony, i to tylko te, które związane były z nieżyjącymi już osobami. Wśród krzyków o niedoszkoleniu polskich pilotów, brakach w znajomości pogody i języka rosyjskiego, obecności alkoholu we krwi jednego z generałów czy domniemanej presji psychologicznej na pilotów, zapomniano powiedzieć o działalności rosyjskich kontrolerów lotu na lotnisku, a szczególnie osób trzecich z formacji bliskiej sercu pani generał Anodiny, czyli FSB (dawniej KGB). Świat po raz kolejny usłyszał, że Polacy to pijani zacietrzewieńcy, niezdatni do kształcenia i wykonywania skomplikowanych czynności, nieznający języków obcych, sadzący się jak kamikadze na cudze lotniska, a do tego zapewne i antysemici z dziada pradziada, bo przecież czytelnik na Zachodzie połączy ów raport z chłamem T. Grossa „Złote żniwa”. Tylko dlaczego polskie władze ustami ministra Sikorskiego uznały gniot ów za rzetelne opracowanie?

Pan premier tańczy (na nartach)

Niestety, zaryzykować należy tezę, że działania dzisiejszych władz Polski nie mają na celu dotarcie do prawdy o przyczynach katastrofy smoleńskiej, lecz głównym ich celem jest utrzymanie się przy władzy. Odczekanie pierwszego paroksyzmu bólu opinii publicznej i podawanie jej następnie w małych, ale systematycznych dawkach usypiającej narracji, że nad wszystkim panujemy, nie jest właściwym zachowaniem, jakie winni podjąć polscy rządzący wobec rewelacji MAK-u. Rosyjskie zagranie bowiem nie było skierowane do Polaków, ale do opinii międzynarodowej, więc tam winno być ono rozgrywane przez Polskę, zresztą już od samego początku. Nieśmiałe oświadczenie ministra sprawiedliwości, że nasz kraj może odwoływać się do instytucji międzynarodowych, potwierdza tylko rację polityków PiS-u o konieczności przedłożenia publicznego w Parlamencie Europejskim. Tymczasem premierowskie machanie szabelką ma charakter lokalny i skierowane jest do polskiej opinii publicznej. Niestety, oznacza to tylko jedno: polski premier i rządząca w Polsce partia postanowiła odpuścić sobie arenę międzynarodową i grać o stołki w naszym kraju. A to jest po prostu graniem polską pozycją międzynarodową w celu osiągnięcia korzyści prywatnych. Interes kraju ustępuje przed prywatą. Pomijam śmieszność rozmowy prezydenta Polski z jego odpowiednikiem w Rosji, o której dowiedzieliśmy się tylko, że dotyczyła przede wszystkim… obchodów rocznicowych w Smoleńsku. Jeśli zatem prezydent Komorowski zgodził się z tezami MAK-u, to kogo chce uczcić, jadąc na lotnisko Sewiernyj? Straceńców, którzy w megalomanii popełnili samobójstwo? Pijanych żołnierzy i niedouczonych pilotów? Jego działanie jest po prostu w tym momencie nielogiczne, chyba że chodzi o coś innego…

Dymi mgłą smoleński las…

Podjęta przez obóz rządzący, a szczególnie przez Donalda Tuska po 2007 r. gra z Rosją, która miała jego zdaniem doprowadzić do ocieplenia relacji Moskwa – Warszawa, opierała się niestety na założeniu, że Kremlowi chodzi o relacje równorzędne, partnerskie. Naiwność tych założeń zweryfikował nie tyle 10 kwietnia 2010 r., ile raczej „dokument” MAK-u. Boleśnie pokazał, że Rosja wcale nie chce równorzędnych stosunków, ale gra o swoje interesy w Europie Środkowowschodniej i nie pozwoli, by Polska krzyżowała jej plany. Nie oznacza to wcale popierania tezy o zamachu, ale trzeźwość polityczną. Dla Rosji nie jest ważne, kto w Polsce rządzi. Ważne jest, by był spolegliwy. Wymuszony przez Władimira Putina „uścisk przyjaźni” nad szczątkami polskiego samolotu był tego jasnym symbolem. I wydaje się, że po dziewięciu miesiącach pojęli to rządzący Polską. Dlatego przegrawszy na scenie międzynarodowej, ruszyli walczyć w kraju. Cóż, będzie więc dożynanie watah. Tylko, czy przy okazji nie zabije się Niepodległej…

Ks. Jacek Świątek