Parada nierówności
Wyliczać można jeszcze więcej. To już nie jakiś hinduistyczny stan w Indiach czy też ataki w zlaicyzowanej Francji. To Polska. Dzisiaj. Doliczyć do tego trzeba postępującą (niestety) absencję młodzieży na katechezie w szkole, szalony hejt w internecie, gdzie jedynym oskarżeniem kierowanym przeciwko Kościołowi jest fakt bycia katolikiem (co ciekawe, innych wyznań chrześcijańskich w tym kontekście jakby nie było), modę na „dowalanie czarnym”. O co w tym wszystkim idzie? I czy nie jest to zapowiedź końca, niezależnie czy rozumiemy przez to zejście Kościoła ze senny społecznej, czy apokaliptyczne zakończenie istnienia tej rzeczywistości? Pytań pojawia się coraz więcej, a potęgowane one są zwykłym strachem. I chociaż niekiedy może on być siłą napędową pewnych rozwiązań dobrych, to jednak najczęściej powoduje, że nasz osąd racjonalny zostaje zaciemniony przez różne straszaki czy też wyimaginowane twierdzenia.
By znaleźć drogę zrozumienia tej sytuacji, trzeba przypomnieć sobie, iż chrześcijaństwo nie jest ciepłą stabilizacją życiową, ale stanowi walkę. Owszem, nie toczymy jej przeciwko „krwi i ciału”, lecz przeciw „pierwiastkom zła”. Niemniej jednak jest to walka. I to bezpardonowa. Tym, co zasadnicze w chrześcijaństwie oraz traktowane konsekwentnie, to wierność prawdzie i to nie tylko rozumianej jako przeciwieństwo fałszu, ale przede wszystkim jako jedyne i pełne wytłumaczenie sensu świata, człowieka oraz historii. Chrześcijanie nigdy w historii nie godzili się na stawianie znaku równości pomiędzy wszystkimi religiami świata, a ich szacunek dla innych wyznań płynął nie z afirmacji tychże, ale z szacunku dla człowieka jako jedynego stworzenia poszukującego Prawdy ostatecznej i Celu pozanaturalnego. Nie oznaczało to jednak odejścia od owej zasadniczej linii samorozumienia chrześcijaństwa jako jedynej drogi do odnalezienia sensu i prawdy. A to stanowiło właśnie ów punkt zapalny w zwarciu ze „światem”. O ile jednak w pierwszych wiekach starano się wyznawców Jezusa „przekonać” do zmiany tej postawy za pomocą dzikich zwierząt na arenach cyrkowych, o tyle w późniejszym czasie podjęto próbę „obłaskawienia” religii chrześcijańskiej poprzez koneksję ze światowym systemem władzy. Niestety, część z nas poszła na ten układ, jednakże nie wszyscy, o czym świadczą zastępy świętych i mistyków stanowiących naturalną awangardę Boskiego zamysłu zbawienia świata. Zdawać by się mogło, że sytuacja ta zmieniła się po Soborze Watykańskim II, lecz tylko tak się wydaje. Rozbrat z tronem spowodował pozostanie chrześcijaństwa w pustce kulturowej, którą zapełniło traktowanie samej wiary jako kolejnej ideologii. Dzisiejsze dylematy wśród katolików, sprowadzające się do pytania: kto właściwie mówi prawdę, są pokłosiem wspomnianego wyżej zideologizowania chrześcijańskiej wiary. Dywagacje coraz bardziej oderwanych od realiów wiary teologów zaczynają stanowić dominantę niektórych kazań, a to prowadzi do poszukiwania przez wiernych doznań natury emocjonalnej w doświadczeniu wiary. Zamiast skały mamy piasek.
Kim właściwie jesteśmy?
W gruncie rzeczy nasz strach przed atakami ze strony „władców tego świata” rodzi się z pustki sensu i prawdy. Odwaga rodzi się tylko z pewności obranej drogi. Warto w kontekście tego, co dzieje się w naszym kraju, przypomnieć sobie wydarzenia z 24 listopada 2013 r., które rozegrały się w San Juan w Argentynie. Rozjuszone „pokojowo nastawione” feministki, odbywające swój doroczny zjazd, postanowiły tłumnie wcielić w życie „obalanie patriarchatu” poprzez próbę zdemolowania katolickiej katedry ,w tym mieście. Tym, co powstrzymało je przed dokonaniem tego „wiekopomnego aktu” był żywy mur ustawiony przez katolickich mężczyzn wokół murów katedry. Mimo agresji kobiet, która nie mogąc zrealizować się w profanacji świątyni wyładowała się na obrońcach, defensorzy miejsca świętego zachowali spokój i, odmawiając Różaniec, trwali przy swoim kościele. Ataki owych pań nic nie wskórały, ponieważ w obrońcach była niezachwiana stałość. Zastanawiam się, czy dzisiejsi katoliccy piewcy dialogu i otwartości byliby w stanie wytrzymać taką presję, jak tamci po prostu wierzący katolicy. Postawa stałości jest wynikiem jasnego i prostego ujęcia własnej tożsamości, czyli wiedzy o tym, kim jestem. To nie separowanie się od świata i brak kontaktu z nim, ale właśnie najgłębsze zrozumienie tej rzeczywistości, w której egzystujemy obecnie. Podkreślenie własnej tożsamości jest oczywiście postawieniem jasnej granicy pomiędzy byciem i nie byciem chrześcijaninem, ale nie oznacza od razu anihiliacji inaczej myślących. Jest tylko jasnym sygnałem dla nich, dokąd mogą się posunąć.
Braki dzisiejszego Kościoła
W tym kontekście dość jasno widać, że brakiem dzisiejszej wspólnoty uczniów Chrystusa nie jest ubogość środków ewangelizacyjnych czy też ich niedostosowanie do współczesnego świata, ani też „niesłyszalność” jego głosu. Dzisiaj brakuje osób pokroju kard. Stefana Wyszyńskiego, którzy potrafiliby jasno i bez ogródek powiedzieć „Non possumus”, nawet jeśli za tym idzie konieczność męczeństwa. Zresztą gotowość na męczeństwo, a właściwie jej zapomnienie we wspólnocie wierzących, jest pokłosiem ustawiania chrześcijan w szrankach „bojowników o pokój między narodami” i „głosicieli ekologicznej ochrony naszej niebieskiej planety”. Nie mówię, że nie są to rzeczy ważne, ale wierność własnej tożsamości jest o wiele ważniejsza, wręcz fundamentalna. Męczennicy nie byli masochistami czy też ludźmi niezadowolonymi z własnego życia, lecz byli świadkami Prawdy, na której oparli wszystko w swoim życiu. Tego dzisiaj nam potrzeba, by bronić się przed wspomnianymi wyżej zachowaniami oraz przed postępowymi katolikami z jakichś deonów.
Ks. Jacek Świątek