Komentarze
Paraliż

Paraliż

No i nie da się ukryć: znowu mamy zimę. Jak co roku. Zawsze mniej więcej o tej samej porze. Mniej więcej, bo przecież te tygodniowe opóźnienia czy przyspieszenia wypada wziąć pod uwagę.

Ale pewne jest, że każdego roku zima - bardziej lub mniej śnieżna czy mroźna, w Polsce się pojawi. Ciekawe zatem zdaje się być zjawisko corocznego zaskoczenia (nie tylko) drogowców przez tę porę roku. Wystarczy pierwszy śnieg - i następuje paraliż. Skutkujące spóźnieniami do pracy korki na drogach, zupełna dezorganizacja z powodu braku prądu i w ogóle niezły rozgardiasz.

Siedzę i słucham. – Nie takie zimy były – opowiada człowiek, który wiele ich przeżył. – Szarwark – pyta – wiesz, co to jest? To takie publiczne roboty. Chodziło się zimą drogi sypane ze śniegu odkopywać – mówi. – Z łopatą, ze Staśkiem. Nie więcej jak dziesięć lat miał, kiedy go o mało na amen nie zawiało. – Jak Juranda? – docieka przysłuchujący się opowieści chłopiec, który na okoliczność Roku Sienkiewiczowskiego właśnie był zmęczył „Krzyżaków”. – Do szkoły jak szedł, to po wierzchu zmarzniętego śniegu – zdaje się nie słyszeć pytania opowiadacz. – I kiedyś w ten śnieg się zapadł. Tornister go uratował, bo się na zmarzniętej tafli zawiesił. Wyciągnąłem go. To dalej już po moich śladach szedł. I też ciężko było, bo też się w nie mocno zapadał. A na szarwarku autobus trzeba było odkopywać – tak wtedy rzetelnie duło.  

I na wartę musowo było chodzić. Wsi pilnować. Żeby się co nie stało. Jaki pożar albo inne zło. Najlepiej po dwóch – z sąsiadem. A jak nie sąsiada, to choć dziecko jakie się wzięło. Zawsze raźniej. Tylko że jak tak zimno, to dziecka trochę szkoda. Niektórzy oszukiwali – że niby idą, a nie szli. Ze swojego domu taki wychodził – żeby jak kontrola jaka, to go nie ma, na warcie jest, a on trzy chałupy dalej u innego siedział zamiast współplemieńców pilnować. I było tak, że się wartownik ostatni zamiast pierwszy o nieszczęściu dowiedział, kiedy się we wsi zaczęło kiedyś palić. Dobrze, że ludzi nie spaliło na amen.

Ale i weselsze opowieści są. O przychodzeniu z kądzielą. I o tym, jak chłopcy te kądziele pannom zabierali i do alkierza na duch z nimi biegli. Z tymi kądzielami znaczy. A panna też rach-ciach – w te pędy za swoją zgubą. I wiadomo było, że im dłużej w alkierzu są młodzi, tym do wesela bliżej. Najlepiej to się było żenić w listopadzie. Po robotach, na spokojnie. No i na zimę pod pierzyną dodatkowe ogrzewanie jak znalazł. A przed nowymi robotami cała zima – szmat czasu, żeby się sobą nacieszyć.  

Potem to już telewizory były. I wszystko przepadło. Ludzie przychodzili, ale ani gadek, ani zabaw nie było.. Dziwili się tylko, jak w „Panu Wołodyjowskim” kościół i Msza były pokazane. I ksiądz. Tak całkiem normalnie. Bez szkalowania jakiegoś.  

Dzwoni komórka. To sąsiad. Pyta, czy i u nas też problem z internetem. I czy to na skutek śniegu. Bo on zrozpaczony jest. Cały świat mu się bez tego okna na świat zawalił.

No i proszę! Zimy jakby nie te, to i paraliż jakby trochę inny. Ale ciągle jednak ten sam. Taki mamy klimat?

Anna Wolańska