Kultura
Źródło: ARCHIWUM
Źródło: ARCHIWUM

Piękno gór

16 sierpnia w Gminnym Ośrodku Kultury w Janowie Podlaskim odbędzie się wernisaż wystawy malarstwa Ryszarda Kowalewskiego pt. „Wybrałem góry”, który - jako taternik, himalaista, alpinista i grotołaz - góry zna jak nikt.

R. Kowalewski urodził się w 1943 r. w Lublinie. Do Liceum Sztuk Plastycznych uczęszczał w Zamościu. Stamtąd wyjechał na studia do Warszawy, gdzie w 1968 r. ukończył z wyróżnieniem Akademię Sztuk Pięknych. Następnie przeniósł się do Gdańska i w latach 1970-1974 pracował w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych jako asystent. Pasją artysty obok malarstwa stała się wspinaczka wysokogórska. Wieloletnią przygodę z profesjonalnym alpinizmem rozpoczął w polskich Tatrach i, począwszy od 1965 r., dokonywał liczących się w alpinizmie wejść. Pasja górska ma dominujące odzwierciedlenie w jego twórczości - R. Kowalewski maluje bowiem góry i portrety ludzi gór. Od kwietnia 2010 r. pełni funkcję wiceprezesa Zarządu Głównego Związku Polskich Artystów Plastyków. Z okazji 40- lecia pracy twórczej otrzymał nagrodę prezydenta Gdańska, a za pracę społeczną Złotą Honorową Odznakę ZPAP.

Piękno gór i respekt przed ich żywiołowością wykształciły w nim wrażliwość na potrzeby drugiego człowieka i umiejętność dostrzegania piękna ludzkich dusz wśród bliźnich napotykanych na życiowej drodze.

Na wernisaż wystawy malarstwa R. Kowalewskiego zaprasza GOK w Janowie Podlaskim. Prace artysty będzie można oglądać do 14 września.


ROZMOWA

Znam je jak bliską osobę

 

O swoich inspiracjach, miłości i tęsknocie za górami opowiada artysta malarz Ryszard Kowalewski.

 

Jak zaczęła się Pana przygoda z górami?

 

Wszystkiemu dał początek inny sport. Na pierwszym roku studiów zacząłem uprawiać gimnastykę. Jednak kiedy naderwałem przyczep ścięgna w lewej dłoni, moja przygoda z tą dyscypliną zakończyła się. Mieszkałem wówczas na Krakowskim Przedmieściu w Dziekance, akademiku warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. Pewnego dnia wszedłem do pokoju Samuela „Samka” Skierskiego, też studenta ASP, i spoglądając na ścianę, zapytałem do czego służą mu wisząca pięknie sklarowana lina, haki, karabinki i kask? Odpowiedział, że jest taternikiem i zaczął opowiadać o wspinaniu: o wprawkach na obudowanej kamieniami Trasie W-Z i w skałkach Jury Krakowsko-Częstochowskiej, o Tatrach. Słuchałem jak oczarowany, a moja wyobraźnia dostawała napędu. Jeszcze tego samego wieczoru poszliśmy na Trasę W-Z, gdzie „Samek” pokazywał mi korzystanie z mikrochwytów, trawersowanie oraz wchodzenie skośnie i wprost na górę obudowanej trasy. Mistrz pokazywał, a ja bez żadnego problemu powtarzałem. Na długi majowy weekend pojechaliśmy w skałki Jury do Rzędkowic. Ciągła nauka, wspinanie z liną, z asekuracją i bez, co dzisiaj uważam za naganne. Jednak wtedy nie miałem wyobraźni, co może się stać. A przecież wystarczyło odłamanie chwytu i lot do podstawy dziesięciometrowej skałki… Byłby to koniec marzeń o taternictwie, o poznawaniu gór i wyjazdach w świat. Przy odrobinie szczęścia czekałby mnie wózek inwalidzki. Poskutkowała męska reprymenda, jakiej udzielił mi „Samek”. Z wspinaczkowych wprawek szczęśliwy wracałem do Warszawy. Miałem bowiem za sobą udane przejścia wielu dróg, a w głowie pragnienie: zobaczyć Tatry! I ten plan z „Samkiem” zrealizowałem już w pierwszych dniach października 1964 r. W tamtych czasach, aby zostać członkiem klubu wysokogórskiego, trzeba było zaliczyć najpierw sezon letni, a potem zimowy. Miałem za sobą wiele wspinaczek klasycznych o wysokiej skali trudności, pierwsze przejścia letnie, zimowe. Już w 1967 r. wyjechałem w Alpy francuskie do Chamonix-Mont-Blanc. W 1968 r. zostałem członkiem wyjazdu sportowego we włoskie Dolomity. Powiem nieskromnie: okazałem się nowym talentem w środowisku taternickim i to nie tylko w Warszawie. Góry mnie oczarowały. W warszawskim klubie wsiąkłem w takie towarzystwo, jak: Andrzej Zawada, moja rówieśniczka Wanda Rutkiewicz, Janusz Kurczab, Maciej Popko, Halina Krüger-Syrokomska, Józef Nyka, Andrzej Paczkowski. To tylko parę znanych nazwisk. W 1968 r. mój instruktor i utalentowany malarz „Samek” Skierski zginął na Mont Blanc. Były to dla mnie pierwsze trudne chwile.

 

Jednak nie zniechęciło to Pana, bo potem przyszedł czas na Himalaje, Kolumbię i siedmiotysięczniki w Karakorum. Co takiego jest w górach, że – mimo ryzyka wypadku, śmierci – człowieka tak w nie ciągnie?

 

Nie ma prostej odpowiedzi… Góry były dla mnie szczęśliwe. Mam za sobą trwałe ślady, które zostaną cząstką wielkiej historii alpinizmu. Urzekły mnie swoją urodą, są dla mnie teatrem odsłaniającym ciągle nieoczekiwane sceny, raz pełne grozy, potem cudowne, bajkowe krajobrazy, ale doświadczałem  też okrutnego, dogłębnego zimna, sypkiego i zmrożonego śniegu, lawin czy seraków, śniegu, kamieni, krystalicznej rześkości powietrza, odkrywania nieznanego – tego, co za górą, za granią, za doliną… I mimo że odmroziłem palce stóp, że szczękałem zębami z dokuczliwego zimna, że mokłem i spadałem, po powrocie do domu, nasyceniu ciepłem, lenistwem, spotkaniami z bliskimi i przyjaciółmi, pojawiała się tęsknota za górami, w których jeszcze nie byłem, za wspinaczkami, pierwszymi przejściami, pierwszymi wejściami zimą i latem na dziewicze szczyty. Już miałem sprawdzonych podczas wspólnych wypraw przyjaciół, na których mogłem liczyć w trudnych chwilach w górach. Wspólnie planowaliśmy kolejne wyjazdy, wyszukiwaliśmy cele i je realizowaliśmy. Byłem dwukrotnie świadkiem śmierci w górach. Straciłem kilkunastu przyjaciół, z którymi byłem związany liną, ale te tragiczne fakty nie przerwały moich eskapad. Po prawie 40 latach odszedłem na górską emeryturę, ustąpiłem pola młodszym.

 

Co się czuje po wejściu na szczyt?

 

Przede wszystkim radość, że dotarliśmy szczęśliwie. Jednak pełnię szczęścia osiągamy po zejściu do bazy. Myślę, że wejście na szczyt dziewiczy jest dlatego niezwykłe, iż nikt przed nami tam nie był. Moje było wyjątkowe podwójnie, gdyż po zdobyciu w Karakorum Distaghil Sar East (7,7 tys. m n.p.m.) i Yazgil Dom (7,4 tys. m n.p.m.) miałem zaszczyt wręczyć uszytą własnoręcznie flagę, która mieliśmy na obu szczytach, Janowi Pawłowi II w Castel Gandolfo w 1980 r.

 

A co takiego pociąga Pana w górach jako temat malarski?

 

Malowałem je już w trakcie studiów. Teraz jednak trochę intensywniej niż wtedy. Pociąga mnie ich uroda, majestat, tajemnica. W górach przeżyłem parę lat, znam je jak bliską osobę. Wiem, jak wygląda tatrzańska skała latem i że jest zalodzona zimą. Znam skałę wapienną, włoski dolomit. Znam ciężki, mokry śnieg, ale też sypki i suchy. Poznałem urodę przepastnych seraków, luft powietrza na tysiącmetrowej ścianie zimą, ekspozycję latem, potęgę skalnych ścian, piargów, kominów, odludną górską ciszę i morderczą wędrówkę w poszukiwaniu wejścia na górę i szczęśliwego powrotu.

 

Kiedy zaczął Pan pokazywać swoje prace na wystawach?

 

Po raz pierwszy obrazy moich gór pokazałem w 1974 r. w gdańskim klubie prasy.

 

Zapytam, parafrazując słowa Walerego Eljasza-Radzikowskiego, malarza i popularyzatora Tatr: i cóż te góry mają tak cudownie przyciągającego do siebie, że się za niemi tęskni, jakby za ukochaną osobą?”. Tęskni Pan za górami, za wspinaczką?

 

Za górami bardzo, za wspinaczką – mniej, zresztą nie pozwala mi na to już wiek, za chwilę bowiem będę miał 78 lat. N szczęście chodzenie po górach wciąż jest dla mnie dostępne. Na deser swojego dorosłego życia zostawiam sobie Bieszczady, ale do pełni szczęścia brakuje mi wejścia na Ararat, górę świętą dla Ormian, dla mnie absolutnie majestatyczną, tajemniczą, niezwykłej urody, wiszącą nad Erywaniem i Armenią jak Anioł Stróż w cudownej postaci.

 

Dziękuję za rozmowę.

MD