Komentarze
Po co wracamy?

Po co wracamy?

Deszcz nie był najgorszą rzeczą, jaka miała przydarzyć się tego dnia. Przynajmniej nie dla wszystkich. U dzieci, które pewnego niedzielnego poranka przystępowały do Pierwszej Komunii Świętej, wywołał lekki dyskomfort.

Tak przynajmniej sobie wyobrażam. Tyle czekania, przekładany termin... Dzień inny niż wszystkie wcześniejsze pierwsze komunie, bo w nieznanym dotąd nikomu czasie epidemii. Do tego niepokój rodzin: czy dawno niewidziana ciocia z Gdańska będzie mogła wejść do kościoła? Czy pozostanie jej jedynie skryć się pod parasolką, by przez godzinę z kawałkiem przyglądać się rzeźbieniom na zamkniętych drzwiach? Tego dnia nie spotkałam żadnego dziecka ubranego w pierwszokomunijny strój ani potencjalnej ciotki z nadmorskiego kurortu. Byłam na wieczornej Mszy św. Usiadłam w jednej z ławek. Gdy pochyliłam głowę, aby się pomodlić, zauważyłam na półce białą, atłasową torebeczkę w kształcie sakiewki, z której wystawała książeczka do nabożeństwa. Tak naprawdę to dopiero wtedy przypomniałam sobie o tym szczególnym w mojej parafii dniu. Zguba nie była więc niespodzianką. Zapewne to przez pośpiech, roztargnienie i przejęcie któraś z dziewczynek zapomniała o swojej własności. Zdarza się.

Zdziwiło mnie co innego – że sakiewka z modlitewnikiem znajduje się w tym miejscu, mimo iż od tego uroczystego wydarzenia minęło pół dnia. Czy właścicielka mogła do tego czasu nie zorientować się, iż czegoś jej brakuje? Czy to możliwe, że przez te kilka godzin nikt z rodziny nie znalazł czasu, żeby wrócić po pozostawioną rzecz? A może po prostu nie było już takiej potrzeby? Uroczystość w kościele została „odfajkowana”, teraz pozostała już tylko strawa dla ciała. Skoro odwołano biały tydzień, to po co książeczka do nabożeństwa? Więcej się nie przyda…

Tego samego dnia, choć ulewa nie ustawała, wybrałam się do kina. Czekając na przyjaciółkę skryta pod dachem, obserwowałam przemykające pary i grupy znajomych… Szli pospiesznie, bo większość z nich, wychodząc z samochodów, nie zabrała ze sobą parasolek. W pewnym momencie podążająca na seans z grupą znajomych młoda kobieta zatrzymała się przed drzwiami wejściowymi. Przeszukując nerwowo kieszenie i torebkę, zorientowała się, że nie ma przy sobie telefonu. Wszczęła alarm, na który niezbyt ochoczo odpowiedział jeden z mężczyzn towarzyszących kobiecie. W strugach deszczu, naciągając na głowę kurtkę, wrócił do auta po aparat. Dlaczego ta młoda kobieta nie potrafiłaby wytrzymać bez telefonu przez półtorej godziny? Poczucie bezpieczeństwa i strach przed brakiem łączności na wypadek jakiegoś nagłego losowego zdarzenia odpadały – przebywający z nią znajomi byli wyposażeni w aparaty.

Pozostawiony w kościele modlitewnik, po który nikt nie wrócił, i aparat, bez którego nie można przeżyć ani chwili… Smutny znak czasów?

Kinga Ochnio