Komentarze
Po żałobie

Po żałobie

Przysłuchując się dyskusji kilkunastu posłów, samorządowców, menadżerów w domu biskupim, a następnie zbierając postawione tezy w projekt tekstu deklaracji, która już otrzymała przydomek siedleckiej, byłem, jestem przekonany o autentyczności wstrząsu, jaki ci ludzie przeżyli.

Nie oznacza to jednak, że możemy oczekiwać jakiegoś spektakularnego pojednania, niezrozumiałej unifikacji poglądów. Polityka jest polem ścierania poglądów, wizji i racji. Bez tego trudno o postęp, a zatem oczekiwanie ujednolicenia stanowisk konkurujących o władzę ugrupowań jest dziwaczne.

Można i należy natomiast oczekiwać zmiany stylu, formy tej konkurencji. Apel o rozmowę nie jest retorycznym zwrotem. Od 2005 r., kiedy połączyła nas śmierć Jana Pawła II, dokładnie zniszczyliśmy wszystkie miejsca, gdzie mogła się ona toczyć. Od jesieni 2005 r. trwał nieustanny wzajemny wrzask. Nikogo nie obchodziło co i do kogo krzyczy, byle był najgłośniejszy. W takiej atmosferze nietrudno o wyzwiska, inwektywy, bezpodstawne oskarżenia, posądzenia, odmowę najbardziej słusznych zasług i sukcesów. Jeszcze dwa tygodnie temu stanowiska uczestników życia politycznego ustalały poranne wywiady. Jeśli jedni byli za, drudzy musieli być przeciw. Nawet jeśli to za lub przeciw było wbrew logice, wartościom, programom.

Czy od poniedziałku będzie inaczej? Boję się, że nie bardzo. Nawet jeśli liderzy są wstrząśnięci i gotowi podjąć trud zmiany, to już partyjna klientela wie, że ta zmiana to odebranie synekur. Nawet jeśli jakimś cudem w miarę spokojnie przebrniemy kampanię prezydencką, to nadchodząca kampania samorządowa odpali emocje na poziomie dotąd nieznanym. Te same znicze, które płonęły w intencji, zapłoną przeciwko. Jak bardzo wybory mogą poróżnić Polaków udowodniły te z 2006 r. Do dziś wiele lokalnych społeczności nie potrafi się porozumieć, a za pół roku nowe starcie. Polacy widziani z lotu ptaka być może stanowią jedno, ale wystarczy wejść pomiędzy, by przekonać się, że jesteśmy wciąż bardzo podzieleni i poranieni. A zawdzięczamy to niestety mediom, które upraszczają obraz rzeczywistości i bardzo często odwołują się do nienajwyższych instynktów. Już na drugi dzień po tragedii moim kolegom po fachu puściła „fantazja” i pokazali, że są zdolni do uprawiania polityki nawet na trumnach. Wcale nie jestem pod wrażeniem dziesiątek godzin programów na żywo spod Pałacu Namiestnikowskiego. Kolejka do pałacu, znicze na Krakowskim Przedmieściu i pl. Piłsudskiego, kondukty, powitania, pożegnania, uroczystości pogrzebowe zostały wyeksploatowane do granic wytrzymałości, bo to było łatwe. Niemożliwym okazało się dowartościowanie wszystkich 96 ofiar. Rozumiem, że ocena prezydentury, którą przerywają takie okoliczności, jest bardzo trudna. Niemniej Prezydent Lech Kaczyński miał w swoim życiorysie choćby znakomitą prezesurę NIK, lata działalności w podziemiu, pracy związkowej, że nie wspomnę okresu szefowania resortowi sprawiedliwości. Tymczasem odmalowano nam obraz dobrego męża, ojca, dziadka, skutecznie odsuwając w niepamięć działalność państwową i związkową. Popis w postaci wojny na przecieki, a potem „debata” o prawie do pochówku na Wawelu, to była próbka tego, na co stać walczących o newsy lub pracę. A gdzie 94 pozostałe ofiary? Ludzie wybitni, zasłużeni dla Polski, dla swych środowisk? Czy zasłużyli tylko na miejsce na czarnym pasku i 10-sekundową migawkę z pogrzebu w nocnych wiadomościach?

Politykom stworzyliśmy miejsce i czas na wymianę refleksji po smoleńskiej tragedii. Kto wytłumaczy wielkim mediom, że im też jest to potrzebne? Kto na koniec wytłumaczy wielu zacietrzewionym Polakom, budującym spiskowe teorie, żądającym zemsty i odwetu, że ich emocje niczego nie budują?

Grzegorz Skwarek