Komentarze
Podróże kształcą

Podróże kształcą

Jest taki dzień, tylko jeden raz do roku, kiedy przemieszczam się z punktu A, czyli miejsca stałego pobytu, do punktu B, a więc obszaru, na którym mogę nic nie robić, nie mieć zmartwień.

Tym razem musiałam przejechać prawie 800 km, aby przekonać się, że narzekanie na polskie koleje sprzyja nawiązywaniu kontaktów, a konflikty polsko-niemieckie przybierają na sile na Pomorzu Zachodnim.

Jako osoba niezmotoryzowana jestem poniekąd skazana na korzystanie z usług PKP i różnych innych kolejowych spółek. Już na etapie planowania podróży nie było łatwo. Okazało się bowiem, że najdalej położonym miastem, do którego dojadę bez przesiadek w drodze nad polskie morze, wyruszając pociągiem z Siedlec, jest… Warszawa. Dalej niż do stolicy, niestety, pociągi z grodu nad Muchawką nie jeżdżą. Dziwne? Jak się okazuje, chyba tylko dla mnie. Taki stan rzeczy utrzymuje się bowiem od lat, a zmiany na kolejowej mapie połączeń dziwnym trafem (albo i nie) omijają Siedlce. Swoją przygodę z PKP zaczęłam więc w Lublinie, z którego bez przesiadek dojechałam, uwaga, aż do Szczecina!

Z kolei w drodze powrotnej ze stolicy województwa zachodniopomorskiego pojawił się mały problem z punktualnością. Na peron pociąg wjechał kilka minut po planowanej godzinie odjazdu. Potem minęła dłuższa chwila, zanim do przedziałów wtłoczył się tłum pasażerów (To ludzie jeszcze jeżdżą koleją? Myślałam, że już tylko samochodami, które, jak donoszą co rusz serwisy informacyjne, ciągle powodują korki…). Reasumując, pociąg już ze stacji początkowej wyjechał opóźniony, mimo że nie było upału, a i zima nie zaskoczyła.

Cała sytuacja sprzyjała zaś interakcjom między pasażerami, którzy zaczęli się dzielić swoimi doświadczeniami z koleją. Chwalili się oni bowiem, z jakim największym opóźnieniem dojechali do miejsca docelowego (prym wiódł młody mężczyzna, który przypomniał, że raz ze Szczecina do Warszawy jechał, bagatela, dziesięć godzin) oraz ustalali, czy z tego powodu otrzymali jakieś zadośćuczynienie finansowe (pan przyznał, że nie). Potem jeszcze była ogólna zgoda co do tego, że w parze z remontami dworców i peronów powinna iść zmiana w mentalności. Nie obyło się też bez zwrócenia uwagi, iż cała sytuacja miała miejsce na zachodzie Polski, który przecież powinien być zdecydowanie hej do przodu niż zacofany wschód. A tu proszę, taka niespodzianka…

Niespodzianką zaś nie było dla mnie opanowanie przez naszych sąsiadów zza zachodniej granicy jednego z nadmorskich kurortów – celu mojej podróży. Niemcy nie mogą pogodzić się z powojenną utratą miasta, a jego mieszkańcy stają na głowie, żeby tę stratę odczuli jak najmniej. Nauczyli się perfekcyjnie języka sąsiadów i to on jako pierwszy pojawia się choćby w restauracyjnych menu. Nie znasz nazw ryb po niemiecku? No to masz problem, chociaż cały czas jesteś w kraju nad Wisłą.

Za to turyści darzą Niemców zdecydowanie mniejszą sympatią. Jeden z rodaków oskarżył nawet jednego z nich o kradzież. Zajście miało miejsce na plaży. Gdy się na niej pojawiłam, zauważyłam zbiegowisko. Połowa plażowiczów stanęła w obronie Polaka, a druga – Niemca. Z przywoływanych strzępków informacji odtworzyłam przebieg akcji: polski turysta poszedł się kąpać, a kiedy wrócił, zauważył, że ktoś grzebie w jego plecaku. Wtedy, jak relacjonował, „odepchnął dziada”, a sprawca tłumaczył w obcym dla rodaka języku, że się pomylił. Po lingwistycznej konsultacji Polak nie dał pomyłce wiary i własną pięścią wymierzył sprawiedliwość sąsiadowi zza Odry. Argument siły uzupełnił jeszcze stwierdzeniem, że w polskim mieście powinno mówić się po polsku. Trudno się nie zgodzić.

Ciekawe, czego dowiem się za rok…

Kinga Ochnio