Komentarze
Źródło: ARCHIWUM
Źródło: ARCHIWUM

Pokój z kulą w głowie

Pomiędzy nami wciąż, mimo optymistycznych doniesień, powtarzana jest teza, że wcześniej czy później wojenna zawierucha ze Wschodu dosięgnie nasz kraj.

I nie ma co się dziwić, ponieważ sytuacja międzynarodowa, zarówno ta tworzona w dyplomatycznych gabinetach, jak i ta z uliczek i placów, coraz bardziej zdaje się przypominać ostanie miesiące przed wrześniem 1939 r.

Europejski tort, dzielony wówczas przez Adolfa Hitlera, kawałek po kawałku zbliżał się do naszych granic, choć mieliśmy także wówczas zapewnienia o nienaruszalności naszych ziem i solennie przyrzekaną pomoc w wypadku agresji. O bzdetności tych zapewnień mieliśmy się przekonać już w kilka dni po rozpoczęciu działań wojennych przez Trzecią Rzeszę. Jedynym pewnym wówczas okazał się sojusz oparty na pakcie Ribbentrop-Mołotow, co zresztą potwierdziło puentę znanego wiersza, iż „wśród serdecznych przyjaciół psy zająca zjadły”. Dogadywanie się wielkich mocarstw tzw. jądra unijnego z Rosją, przy dezaprobacie Stanów Zjednoczonych, cokolwiek nie stanowi dla nas zapewnienia bezpieczeństwa. Warto przypomnieć sobie, że przed napaścią wrześniową również odbywały się narady w Monachium, z których ponoć pokój miał wynikać. Nie jest bez rzeczy przypomnieć również, że w kilka godzin po tragedii smoleńskiej Szwecja wystąpiła do Polski i Litwy z propozycją odrębnego od NATO sojuszu wojskowego. Ale przecież to było tak dawno, że dzisiejsi stronnicy polskiego MSZ o tym nie chcą pamiętać. Jednakże trzeba również zauważyć, iż mamy dzisiaj sytuację diametralnie inną niż w 1939 r. I to nie z powodu arsenału czy też postępu technicznego ani też nie z powodu doskonałej infiltracji Zachodu przez rosyjską siatkę wywiadowczą. Problemem jest zmiana demografii narodów zachodnioeuropejskich.

Wokoło widzisz obce twarze

Kryzys demograficzny Zachodu to nie tylko wymieranie tradycyjnych europejskich społeczeństw z powodu niskiej dzietności, ile raczej napływ doskonale multiplikujących się muzułmanów, którzy ponadto nie mają zamiaru asymilować się w ramach dotychczasowego społeczeństwa, ale raczej chcą je przekształcić na własną modłę. Już w latach 90 ubiegłego wieku Oriana Fallaci opisywała islamską enklawę na przedmieściach Florencji, w której prawo ustalane było przez imamów, a włoski policjant bał się przekroczyć granicę tego zamkniętego miasta, co skutkowało brakiem wpływu prawnego na zamieszkujących ją ludzi. O ile jednak wówczas mieliśmy do czynienia z zamkniętym obszarem, wokół którego można było zarządzić kwarantannę, o tyle dzisiaj owe enklawy przeniosły się do głównych miast europejskich. A przenosinom tym wcale nie towarzyszyła inkulturacja ludności wyznających wiarę Proroka, wręcz przeciwnie – nastąpiło nasilenie roszczeniowych żądań wobec społeczności tradycyjnych. Całkiem niedawno przed świętami Bożego Narodzenia katoliccy publicyści zżymali się niemiłosiernie, iż wielkie sieci handlowe oraz burmistrzowie poszczególnych miejscowości na potęgę rezygnują z przypominania o czyich narodzinach traktują te święta. Miało to być, zdaniem większości, symptomem możliwych zmian kulturowych oraz wzrastającej agresji wobec chrześcijaństwa jako podstawy społeczeństwa. Moim jednak zdaniem te wydarzenia nie są zapowiedzią tego, co ma nadejść, ale są już skutkiem rozpanoszonego muzułmańskiego wpływu na społeczną rzeczywistość Zachodu. Wyznania kanclerz Niemiec, iż kraj ten jest na równi muzułmański, jak i chrześcijański, nie stanowią chęci obrony jakiejś tolerancyjnej zasady współżycia, ale stanowią desperacką próbę ucieczki do przodu wobec nasilających się objawów islamizacji Germanii. Nie dziwne, ponieważ w Kolonii pomiędzy rodowitymi Niemcami od dawna już krążą osobnicy odziani w odblaskowe kubraczki z czułym napisem „Policja szariatowa”. Taki właśnie mamy dzisiaj Zachód. Jeśli więc człowiek skojarzy, że islam jest (obok prawosławia) naczelną religią Rosji, obraz staje się jeszcze bardziej nieciekawy.

Mówisz o pokoju, czy ty nie widzisz…

Problem mniejszości (?) islamskiej w Europie nie jest tylko problemem tzw. piątej kolumny. Usadawianie w innych, wrogich państwach własnych rezydentów jest starą jak świat strategią przygotowywania do przeprowadzenia wojny. W przypadku jednak islamistów, szczególnie biorąc pod uwagę ich tendencję do terroryzowania ludności kraju, w którym mieszkają, mamy do czynienia dodatkowo z fanatycznym przekonaniem o wyższości własnych przekonań religijnych do tego stopnia, że jedyną alternatywą dla niewiernych jest nawrócenie się lub przyjęcie śmierci z rąk muzułmańskich siepaczy. W ubiegłym tygodniu w internecie pojawiło się nagranie lekcji w jednej z polskich szkół średnich, w czasie której o zasadach islamu mówiła szczera wyznawczyni tej religii. Zapytana o prawo szariatu oświadczyła, że jest ono dla niej najwyższym prawem i podda się jemu nawet wówczas, gdy na jego podstawie będzie musiała zgodzić się na śmierć własnego syna. I nie mówiła o poddaniu się woli Boga, ale o wykonaniu wyroku śmierci przez islamskich prawodawców. Jak sama powiedziała – „będzie musiała wziąć to na klatę”. Wypowiedź tej kobiety, której mowa i rysy twarzy zdradzały europejskie pochodzenie (była to Polka), dobitnie pokazuje, że mamy do czynienia z osobami bezkompromisowymi w dziedzinie wymuszania zachowań kulturowych czy religijnych. Oznaczać to może tylko jedno – jeśli konflikt zbrojny okaże się doskonałą okazją do pogrążenia kultury chrześcijańskiej, to nie zawahają się przed wszelakimi działaniami, aby ten cel osiągnąć. Dowodem na to jest również to, co dzieje się we Francji. I nie chodzi o zamachy, które są tylko próbą terroryzowania społeczeństw zachodnich. Otóż istnieje w tym państwie (laickim wszak) prawo, że religię wyznaje się w zamkniętych pomieszczeniach lub przestrzeniach kultowych. Tymczasem muzułmanie za nic mają te rozporządzenia i w najlepsze urządzają publiczne modlitwy na ulicach miast. To jawny sygnał, że za nic mają prawa ustanawiane w państwach Zachodu.

Zrzucanie krzyża i zamienianie w stajnię

Coś ponad 300 lat temu pewien dowódca wojskowy sułtana tureckiego odgrażał się, że zrzuci krzyż z bazyliki św. Piotra i zmieni ją w stajnię dla sułtańskich koni. Miało to być znakiem całkowitego upadku Europy. Dzisiaj, gdy widmo wojny jest coraz bardziej przerażające, warto zrozumieć, że siła Starego Kontynentu płynęła nie z sojuszy dyplomatycznych, ale z hartu ducha doskonalonego dzięki trwałości chrześcijańskiego universum. Dzisiaj również jedyną obroną jest tożsamość kulturowa oparta na dziedzictwie chrześcijańskim. Problem tylko w tym, że tego nie rozumieją nie tylko politycy, ale również gros naszych rodaków.

Ks. Jacek Świątek