Polak potrafi
Toteż nic dziwnego, że kiedy koronawirus nakazał siedzenie w domach, a kościoły dla zgromadzeń większych niż pięcioosobowe pozamykał, nie tylko najwierniejsi z wiernych zaczęli przemyśliwać, jak by w tym stanie rzeczy zawartość wielkanocnego koszyczka poświęcić. Jak wielowiekowej tradycji zadość zdołać uczynić. Dla opanowania sytuacji Episkopat nie tylko zasugerował święcenie pokarmów w domu, przez kogoś z rodziny, ale opublikował też formułę i treść domowego błogosławieństwa. A nawet zachęcił do pochwalenia się święconym w społecznościowych mediach. Nie wszystkim jednak takie rozwiązania były - nomen omen - w smak.
Kuzynka moja, na przykład, poświęciła koszyczek… w Chicago. No, może niezupełnie aż tak, ale jednak coś było na rzeczy. – Szukałam – zwierza się – Mszy św. online i znalazłam, że tam, w polskim kościele, ksiądz będzie święcił pokarmy. No to skorzystaliśmy. I choć tylko przed monitorem, to jednak wszyscy domownicy u święconki byli.
Ale że „Polacy nie gęsi”, to wielu takie Chicago dogodzić, niestety, nie mogło. Ci na wirtualne i domowe sposoby „erzac” i „erzac” mówili i chyłkiem koszyczki swoje w umówione miejsca nieśli, a zostawiwszy je tam, księdza parafialnego o ich błogosławieństwo prosili. Wyjście ze swoich domów – zwłaszcza że krótkotrwałe, dyskretne oraz też koniecznie – nie było wszak złamaniem przez nich prawa. A już na pewno nie była nim modlitwa nad święconkami pozbawionymi na ten czas właścicieli.
Jeszcze lepszy pomysł mieli obywatele, którzy święcone wystawili u bram (za – jeśli patrzeć z ulicy, przed – gdyby od strony podwórka) swoich posesji. Oni, można tak przecież powiedzieć, w ogóle nie wychodzili z domu. Zaś błogosławiący pokarmy ksiądz też nie musiał wychodzić – z auta. Czyli i tutaj wszystko odbyło się z poszanowaniem zakazów i nakazów. Za to widok godzien był uwiecznienia. Podobnie jak plenerowa, czy precyzyjniej definiując: uliczna wielkanocna spowiedź.
Warto też odnotować, że liczna gromada obywateli na skutek restrykcji odwiedzin odpoczęła wreszcie od tzw. bliskich, zaś równie albo bardziej liczna poznała smak tęsknoty.
Ja wiem, że to truizm, ale gdyby ktoś przed rokiem zasugerował taki scenariusz tegorocznej Wielkanocy, to jedni pewnie by go wyśmiali, a inni zakrzyczeli. A dziś?
Może jestem zbyt wielką optymistką, ale nie podzielam obaw, że przywykniemy do wirtualnych nabożeństw i po stłumieniu zarazy już na zawsze zostaniemy przy nich. Mało tego – uważam, że smagnięci brakiem bezpośredniego kontaktu ze wspólnotą, gromadnie ruszymy do kościołów. I że niekoniecznie stracić, ale nawet zyskać na tym możemy.
A tymczasem – zdrowia wszystkim życzę.
Anna Wolańska