Komentarze
Źródło: FOTOLIA
Źródło: FOTOLIA

Polityczna kuźnia

Jeszcze do niedawna powtarzaliśmy frazę z książki Kornela Makuszyńskiego, że w Pacanowie kozy kują. Dzisiaj wiemy już, że nie tylko tam może stawać się coś niesłychanego, a może raczej zbędnego. Podobnie jak w miasteczku, które opanowali kowale kozich racic, również w Krakowie powstaje nowa kuźnia. Tym razem polityków.

 Kazimierz Marcinkiewicz pospołu z Janem Marią Rokitą i Jarosławem Gowinem (reszta współpracowników na razie nie jest znana) postanowili otworzyć, i to już od następnego semestru szkołę, kształcącą nowe kadry polityczne. Zamiar zapewne szlachetny, gdyż doświadczenie ostatniej, a może i poprzednich kadencji parlamentu wskazuje, że ludzie parający się polityką odkrywają w sobie nagły pęd do uzupełniania wykształcenia. Niektórzy zdają maturę, inni podejmują studia specjalistyczne. Potrzeba jest więc wielka. Ale nawet pomijając tę satyryczną stronę naszej polityki, zauważalny jest brak dobrze wyszkolonej kadry administracyjnej. Czy jednak podjęta przez pozostających poza głównym nurtem naszego życia państwowego polityków inicjatywa może wydać oczekiwane owoce? Jest to zasadnicze pytanie, gdy chcemy mówić o szansach nowego pomysłu byłego premiera z Gorzowa i niedoszłego premiera z Krakowa.

Czymże jest polityka?

Zasadniczo, mówiąc o polityce, każdy z nas ma na myśli sprawne działanie w sferze życia publicznego. Sprawny polityk zdaje się mieć coś wspólnego z doskonałym menadżerem, wykazującym umiejętność załatwienia jakiegoś partykularnego interesu. Niezależnie, czy będzie to sprawa małej grupy społecznej, czy też szerokiego nurtu przebiegającego życie publiczne. O ile pochwalamy tych, którzy troszczą się o sprawy większości, o tyle piętnujemy (i słusznie) lobbujących na rzecz wąskich kast społecznych. Sprawność polityczna polegałaby więc na tym, żeby przekonać większość, że zajęcie się interesami wąskich elit stanowi podstawę dobrobytu pozostałej części społeczeństwa. Mamy więc tutaj do czynienia z wykorzystaniem tzw. masy społecznej do załatwienia interesów prywatnych. Taka manipulacja wymusza na polityku znajomość mechanizmów socjotechnicznych. Polityk staje się więc swoistym demiurgiem, który wykorzystuje swoje umiejętności, aparycję, wymowę i inne zalety w celu spełnienia swoich własnych planów i zamierzeń. Społeczność jest mu potrzebna, o ile zapewnia mu władzę na kolejną kadencję. Jest to swoisty makiawelizm, czyli teoria polityczna, mówiąca, że cel uświęca środki. Nawet jeśli za środek do osiągnięcia celu uznane zostanie społeczeństwo. W takim rozumieniu polityki naczelne miejsce zajmuje znajomość tzw. public relations, a więc sposobów wpływania na społeczeństwo, aby jadło ono z ręki politykowi.

Oczywiście, każdy z nas, gdy usłyszy o takim ujęciu działań politycznych, natychmiast odżegnuje się od niego, co więcej – zaczyna udowadniać, że nie o to chodzi. Możliwe, ale w ocenie działań politycznych (jak każdego innego działania) nie chodzi o deklaracje, ale o rzeczywisty wpływ na elektorat i rzeczywiście podejmowane działania.

Inne rozumienie polityki mówi, że jest to działanie podejmowane na rzecz realizacji dobra wspólnego. Ta definicja polityki zakłada nie tylko sprawne działanie, ale również ujęcie celu, jakim jest dobro. W wyborze dobra można się mylić (jesteśmy tylko ludźmi i często zło jawi się nam w aureoli dobra i piękna), zatem niezmiernie ważna dla tego ujęcia działania politycznego jest formacja władzy odróżniania dobra od zła, jaką jest sumienie. Polityka rozumiana jako służba dobru wspólnemu zakłada więc, że polityk jest człowiekiem sumienia, umie odróżniać dobro od zła i bez względu na konsekwencje (także własne korzyści) podąża za dobrem właściwym dla danej społeczności. Jeśli więc chcemy mówić o sprawności politycznej nie tylko w kategoriach sprytu społecznego, ale raczej i przede wszystkim w kategoriach służby dobru wspólnemu, musimy jako środek do osiągnięcia tego celu przyjąć konieczność kształtowania (i to właściwego kształtowania) sumienia. A to zakłada przede wszystkim dojrzałość ludzką danej osoby – nie tylko intelektualną, ale wolitywną (silna i prawa wola) oraz emocjonalną (umiejętność panowania nad własnymi uczuciami, zachciankami i kaprysami). Arystoteles w „Polityce” oraz „Etyce nikomachejskiej” wyraźnie mówi, że tylko człowiek tak dojrzały, czyli umiejący określić dobro będące celem i mający zdolność do podejmowania decyzji w oparciu o rzetelne poznanie dobra, może być władcą, a nie niewolnikiem.

Szkółka niedzielna remedium na chorobę?

Inicjatywa podjęta przez panów premierów (byłego i niedoszłego) wykazuję więc pewien zasadniczy błąd. Otóż zakładają oni pewien swoisty optymizm, że poznawszy dobro człowiek natychmiast będzie za nim podążał. Innymi słowy, wystarczy nauczyć (w wymiarze 2-letnich studiów) młodego człowieka pewnych idei i przedstawić mu pewne poglądy, aby uzyskać efekt w postaci dojrzałego polityka, który zawsze i wszędzie będzie kierował się zasadami prawego sumienia. Tymczasem wydaje się, że kształtowanie sumienia jest owocem wieloletniej pracy nad charakterem, którą nazywamy wychowaniem, aniżeli efektem kilkuletniego kształcenia intelektualnego. Sokratejski optymizm krakowskich belfrów zdaje się rozbijać o doświadczenie edukacyjne, które przecież podaje odpowiednie wzorce, i nawet ma osiągnięcia w kształtowaniu programów wychowawczych, ale niestety wskazuje jednoznacznie, że nawet najlepsze wykształcenie nie jest równoznaczne z ukształtowaniem sumienia człowieka. Informacja, nawet ta najlepiej sprzedana, nie będzie nigdy równoznaczna z formacją. Jeśli chcemy mieć wpływ na ukształtowanie przyszłych polityków jako mężów stanu, kierujących się roztropną troską o dobro wspólne, należy raczej wskazać na potrzebę odnowy wychowawczego charakteru szkolnictwa w Polsce, aniżeli tworzyć kolejną uczelnię, która służy raczej temu, by wykładowcy mieli odpowiednie apanaże, a absolwenci mogli się pochwalić prestiżowym dyplomem. Potrzeba raczej szerokiego ruchu na rzecz odnowy rozumienia polityki w Polsce, aniżeli tworzenia niszowego klubu, który na małej kanapce będzie prowadzić intelektualne dysputy. Po prostu potrzeba szerokiego nurtu, który dokona przeobrażenia kulturowego w Polsce. A to może dokonać się poprzez działania scalające i doprowadzające do współpracy różnych środowisk, a nie tworzenie nowych bytów, które są potrzebne bardziej ich twórcom, niż potencjalnym klientom. Takie zadanie może spełnić jakaś formuła debaty publicznej, ale nie kolejna uczelnia. Ale na to chyba jednak pan Marcinkiewicz et consortes są jednak za słabi.

Jakub Rącz