Komentarze
Potęgą jest i basta!

Potęgą jest i basta!

Trochę podrosła moja duma narodowa, gdy posłyszałem reakcje przedstawicieli partii opozycyjnych na ewentualne zwycięstwo w amerykańskiej elekcji Joe Bidena.

Otóż ni mniej, ni więcej oświadczali oni jak jeden mąż, iż zasadniczym powodem, dla którego ma on zasiąść w fotelu w Owalnym Gabinecie, jest wsparcie dla „demokratycznej opozycji” w naszym kraju i doprowadzenie do przejęcia przez nią władzy. Przyjmując zatem, że to społeczeństwo USA dokonało wyboru, trzeba stwierdzić, że gremialnie i tłumnie zagłosowało ono za… powrotem Borysa Budki et consortes do władzy w Polsce. Taką potęgę stanowi Polska, że cały świat jest w ostateczności zainteresowany jej losami wewnętrznymi. Idąc tym tropem, należałoby stwierdzić, że najbliższe konklawe, a przynajmniej sobór powszechny Kościoła, w całości opowie się za powrotem KO do władzy (może nawet ustanowiony będzie nowy dogmat w Kościele rzymskokatolickim), a gdyby na horyzoncie pojawiły się latające spodki, to zapewne tylko po to, by wyrazić swoje najszczersze przekonanie, iż dzieje galaktyk i wszechświata uzależnione są od powrotu do władzy opozycji polskiej.

Powie ktoś: toż to już dawno się leczy! Pewnie tak, ale przynajmniej przez chwilę można pomarzyć.

 

Kontakt z glebą

A jednak trzeba powrócić na ziemię. Elekcja amerykańska, jak zresztą wszelkie elekcje na tym łez padole, potwierdziła zasadnicze tezy makiawelistycznego podejścia do polityki, a mianowicie twardą dominację interesów prywatnych lub grupowych nad ideami oraz miękkość i miałkość demosu jako elektora. Pozorne dowartościowanie osoby ludzkiej w ramach tzw. demokracji liberalnej święci swoje triumfy, jadąc na wyborczym motłochu jak na łysej kobyle. Istotnym bowiem dla takiego „dowartościowania” osoby ludzkiej jest zdejmowanie z niej całkowitej odpowiedzialności za własne istnienie i egzystencję. W końcu po to wybiera się władzę, żeby samemu robić, co się żywnie podoba, bez konieczności oglądania się na konsekwencje. W makroperspektywie każdą sytuację polityczną w świecie rozważa się w podobny sposób. Takie podejście demosu można zauważyć także w innych przypadkach. Otóż są pomiędzy nami tacy, którzy uważają, że działania Komisji Europejskiej w odniesieniu do Polski nacechowane są gorącą troską o „praworządność” w naszej ojczyźnie. a nie grą interesów jak najbardziej egoistycznych poszczególnych państw z Niemcami i Francją na czele. Podobny scenariusz widać w rozgrywaniu w Polsce protestów ulicznych w sprawie ostatniego wyroku Trybunału Konstytucyjnego. W tym przypadku myślenie w kategoriach zdejmowania odpowiedzialności z jednostki za własne czyny sięgnęło nawet zenitu. Wyprowadzenie na ulicę dzieci w wieku podstawówkowo-licealnym pokazało cynizm i pogardę dla samych uczestników owych „spacerów”. I to nie tylko ze względu na traktowanie dzieci jako mięsa armatniego w wojence zadeklarowanej lesbijki i drugiej pani, która na haśle marszy promowała własną książkę zalegającą w magazynach wydawnictwa. Bardziej z tego powodu, że nierozwijanie odpowiedzialności za własne poczynania nie tylko niszczy innych ludzi, ale przede wszystkim nie daje tymże dzieciakom rozwinąć własnej egzystencji. Tak w praktyce wygląda hodowla homo sapiens.

 

W cieniu kruchty

Ten element makiwaelistycznego podejścia do demosu nie ominął również Kościoła, lecz w tym przypadku przybrał formę usypiania i wprowadzania w błogostan. Piewcy „snów o potędze” stanęli na pozycji totalnych krytyków wszystkiego, co przez dwa tysiąclecia się działo w Kościele, lub też zaczęli przekonywać, iż społeczności wierzących żadne potęgi nie przemogą. Oba stanowiska łączy jedno – są one czysto doczesne. Perspektywa wieczności ma bowiem to do siebie, iż stawia całkowicie na odpowiedzialność osobistą każdego człowieka. Innymi słowy: przeniesienie tej odpowiedzialności na Boga, który odpowiada za zwycięstwo swojego ludu, jest czystej wody ideologiczną wpadką, która z człowieka tworzy bezwolne stworzenie zajmujące się własnymi instynktami. Pomija się przy tym całkowicie terminologię teologiczną na rzecz socjologicznej nomenklatury. Przykładem jest wzięte z ksiąg Izajasza pojęcie „świętej Reszty”, które pozbawione waloru teologicznego (wierność i uświęcenie przez Boga) zostaje sprowadzone do czysto ilościowego charakteru. Ale to tylko mała dygresja. O wiele cięższym „grzechem” Kościoła w tej materii jest doprowadzenie do tego, że całokształt prawdy Bożej został zastąpiony mniemaniami współcześnie kulturowo ukształtowanymi mniemaniami liderów tych czy innych grupek (wliczając w to społeczności internetowe). To pozorne „dowartościowanie” poszczególnych jednostek zabiera ludziom możliwość widzenia w kategoriach wieczności, czego gwarantem było Magisterium Kościoła. Gorszym efektem owego przeniesienia jest jednak możliwość dowartościowywania fałszu jako „autentycznej” formy ekspresji własnej poszczególnych jednostek. A co za tym idzie: obrona przez „ludzi Kościoła” fałszu diabelskiego (wspomnieć należy pewne listy „zwyczajnych księży”).

 

O czymże teraz dumać?

Modna jest dzisiaj, także w sferach kościelnych, teza o konieczności oczyszczenia naszej społeczności z wszystkiego, co sprzeciwia się godności człowieka. W swej konstrukcji jak najbardziej wskazana, po podłożeniu pod nią wspomnianych wyżej ideologii staje się dynamitem niszczącym nie tylko kulturę, ale przede wszystkim samego człowieka. Tego, co dokonało się w przestrzeni kulturowej po rewolucji 1968 r., łatwo się nie przejdzie, ani nie pokona. Nie dlatego, że idee te wniknęły głęboko w mentalność ludzi, lecz z tego powodu, iż stały się one przyczyną całkowitej indolencji intelektualnej. W jednej z polskich komedii bohaterka dość jasno określa, gdzie umiejscowiony jest u niej guz mózgu, a mianowicie tam, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę. Taki jest właśnie obraz dzisiejszego człowieka. Nietrudno nad takim człowiekiem zapanować, ponieważ przyjemności związane z tą częścią ciała ludzkiego charakterystyczne są dla wieku niemowlęcego, czyli bez używania rozumu. Co pozostaje? Nic innego, jak tylko „nastawać w porę i nie w porę”, ale zawsze z używaniem rozumu. Dzisiaj nie trzeba rzutkich „ewangelizatorów od megafonów”, ale znawców dogłębnych teologii.

Ks. Jacek Świątek