„… potężna jest…”
Pierwszy dzień listopada. Ustaje już gonitwa za zniczami, kwiatami, wieńcami… Niknie również zatroskanie o jak najlepszy wygląd nagrobnych pomników kryjących szczątki bliskich, ludzi dla nas ważnych i uważanych przez nas za wielkich. Spotkania z rodziną w tym dniu, zamiast w domu, zazwyczaj dokonują się na cmentarzu. Modlitwa (tak przynajmniej sądzę), chwila rozmowy nie tylko o tym, co przed nami, ale może szczególniej o tym, co zostało w przeszłości…
Miejsca doczesnego spoczynku ludzi, przechodzących przez tę ziemię przed nami, tego dnia mają wyjątkowy charakter. Rozświetlone tysiącami płomieni, mieniące się barwami kwiatów, pełne żywych stąpających po alejach, jakby zostali zaproszeni na uroczysty bankiet przez tych, co odeszli. Jest tylko jedna skaza na tym idyllicznym obrazie. Śmierć.
Danse macabre?
Dzisiejszy człowiek opanowany jest swoistym lękiem przed śmiercią. Chociaż nasze kina, telewizory i ekrany komputerowe pełne są różnego rodzaju obrazów śmierci, a młode (nie tylko) pokolenie z lubością wręcz odnajduje zadowolenie w zadawaniu śmierci w ramach różnych gier komputerowych, to jednak w codzienności uciekamy przed tą problematyką. Mit wiecznie młodych ludzi, z doskonałą cerą, zdrowym uśmiechem i pełnych wigoru nawet po osiemdziesiątce, zawładnął naszą świadomością do tego stopnia, że za wszelką cenę chcemy zapomnieć o końcu doczesnego życia. I chociaż fakt śmierci zapisany jest w ludzką strukturę już od pierwszego dnia naszego istnienia, to zdajemy się nie przyjmować tego do wiadomości, odsuwać w nieświadomość tę prawdę, a nawet zaprzeczać jej możliwości. Być może strach ten podyktowany jest równie ogromnym lękiem przed agonią, swoiście rozciągniętą w czasie lekcją odchodzenia. Może jest to strach przed bólem związanym z pozostawianiem tego, do czego się przyzwyczailiśmy. A może zwyczajnie nie widzimy innej możliwości istnienia, jak to, które jest nam dane tutaj. Choć więc od poczęcia żyjemy w cieniu śmierci, to jednak ubieramy ją w szaty plugawe, przypisujemy jej co najgorsze i straszymy się nawzajem tragizmem naszego końca. Szczerzące się do nas kościotrupy, swoiste „anioły zagłady” trzymające w dłoniach kosę ścinającą kłos życia, potęgują ten stan udręki. Nikt dzisiaj nie chce umierać. Patrząc na groby najbliższych, mamy w oczach złudną nadzieję – śmierć ich dotyczy, a nie nas.
„Bo jak śmierć potężna jest miłość”
Często zastanawiał mnie ten fragment z biblijnej „Pieśni nad pieśniami”. Zestawienie dwóch, zdaje się wykluczających, stanów życiowych człowieka, jakby zupełnie nieprzystających do siebie. I nie chodzi mi tutaj o jakąś egzegezę czy wyjaśnienia teologiczne, ale o odniesienie do zwyczajnego życia. Miłość swoją moc objawia w całkowitym oddaniu („Ojcze, w Twoje ręce oddaję ducha mojego”), nic właściwie nie zostawiając dla siebie. I w tym właśnie miejscu miłość spotyka się ze śmiercią. Ogołocenie całkowite, którego doświadczamy w obliczu odejścia z tego świata, pozostawienie świecidełek doczesności, rozpad wybudowanych przez nas małych życiowych stabilizacji, miałkość dóbr zbieranych przez całe życie… Co zostaje? Powtarzana jak mantra w czasie pogrzebów fraza: „Będzie żył w naszej pamięci”, nawet jeśli po części zaprzecza prawdom wiary, ukazuje jeden z nieśmiertelnych wymiarów naszego człowieczeństwa. Trwa to, co stało się darem. Z drugiej zaś strony ukazuje się totalny charakter śmierci. Trzeba pozostawić „wszystko ziemskie”, a przenieść ze sobą tylko to, co duchowe.
Wszystko podlega rozkładowi?
Zastanawiające jest w tym momencie, że najdłużej rozkładającymi się w grobie są kości. Mięśnie, ścięgna, narządy podlegają normalnemu rozkładowi dość szybko. Nie wnikam tutaj w postępowanie procesów naturalnych, to zostawiam biologom i anatomom. Zastanawia mnie jednak, że najdłużej nie poddaje się działaniu czasu struktura, na której zawieszone jest całe ludzkie ciało. Swoista podstawa stanowiąca fundament naszego działania. I może w tym jest również jakaś wskazówka. O naszym człowieczeństwie, a właściwie o tym, co z niego nie przemija, świadczy nie tyle blichtr, ale fundament zasad i wartości, które stanowią osnowę życia. W momencie śmierci nie jesteśmy w stanie oszukać ani siebie, ani innych, ani Boga. „Wszystko tajne jawnym będzie”. Moment śmierci ukazuje to, czym żyliśmy w ciągu doczesności. Ukrytą podstawę naszej egzystencji. Jest to moment wygrania bądź przegrania przez nas życia. Chociaż w codziennym działaniu potrafimy ukrywać podstawę naszych czynów, motywy postępowania, to chwila śmierci ujawnia je w całej okazałości. Swoisty Sąd Ostateczny. I to mający tylko jedną alternatywę: diament lub popiół. Hiobowe: „Nagi wyszedłem z łona matki i nagi tam wrócę” to nie tylko obraz człowieka ogołoconego z dóbr, nędzarza. To wizja śmierci, która ogołaca do końca wszystkie nasze decyzje i motywy działania.
W społeczności świętych jaśnieje Twoja, Boże, chwała
Błogosławione jest to, że w pierwszy dzień listopada Kościół zachęca do oddawania czci tym naszym braciom i siostrom, którzy uczestniczą w Bożej chwale w niebie. Święci i błogosławieni stanowią nie tylko potwierdzenie Bożej miłości i miłosierdzia, ale również są znakiem nadziei, że człowiek obarczony dramatem śmierci odnajduje światło w tunelu. Możliwe jest życie, które nie całe przeminie. Święci są świadectwem, że człowiek może stać z podniesioną głową na granicy śmierci i przejść przez tę bramę z radością. Św. Josemaria Escriva de Balaguer pisał, że nawrócenie jest dziełem chwili, zaś uświęcenie – całego życia. Święci są świadectwem, że życie można i należy przeżyć tak, że grób nie będzie dla nas znakiem beznadziei, ale świadectwem naszej wielkości. Rację ma autor księgi Mądrości: „Zdało się oczom głupich, że pomarli, zejście ich poczytano za nieszczęście i odejście od nas za unicestwienie, a oni trwają w pokoju. (…) W dzień nawiedzenia swego zajaśnieją i rozbiegną się jak iskry po ściernisku”.
Ks. Jacek Świątek