Komentarze
Powrót do normalności

Powrót do normalności

Ostatnia niedziela była wyjątkowo wyjątkowa i niezwykle niezwykła albo - jak ktoś woli - wyjątkowa niezwykle i niezwykła w swojej wyjątkowości. Wielu z nas, zaraz po przebudzeniu, miała pewnie w głowie myśli rozmaite i niekoniecznie pozytywne. Wielu, trzymając w drżących dłoniach kubek porannej kawy, zadawało sobie równie poranne pytanie: przeżyjemy?

A byli może i tacy, którzy z obawy przed zderzeniem z zupełnie nową rzeczywistością postanowili tego zderzenia uniknąć, pozostając w miejscu chociaż na pozór bezpiecznym, czyli w łóżku? Ta przywoływana „zupełnie nowa rzeczywistość” to wcale nie trzęsienie ziemi czy inny tragiczny kataklizm. To tylko… niedziela bez handlu, co ani w naszej, całkiem mało odległej historii, ani w europejskiej współczesności nie jest wcale wielką nowością. Jednak u nas miało się to - według rozmaitych „wróżbitów” - zakończyć prawdziwą katastrofą. Wielu z nas pamięta dziwne, także pod handlowym względem, czasy PRL. Dziwne i pełne paradoksów. W sklepach szału nie było, to fakt, ale głodem jednak nie przymieraliśmy.

Mało tego: z sentymentem wspominamy smak chleba z musztardą. Sklepowe półki świeciły pustkami, mimo że różnego rodzaju zakłady pracowały pełną parą. Kolejki stały praktycznie po wszystko. Nawet po to, co akurat potrzebne wcale nie było. Należało jednak wykorzystać każdą nadarzającą się okazję zakupu, bo następna mogła zdarzyć się wcale nie tak prędko. Tak było… Było również tak, że codzienne zakupy mieściły się w jednej skromnej siateczce. Było tak, że uczestnicy wędrownych obozów już w piątek robili zakupy na dwa kolejne dni, bo szansa na to, żeby w sobotę prowiant uzupełnić, nie istniała. Obozy mimo to wędrowały, a turyści na szlakach z głodu nie padali.

W ciągu ostatnich dwudziestu paru lat handlowa rzeczywistość odmieniła nam się całkowicie. Sklepy wyrastały jak grzyby po przysłowiowym deszczu. Z kolei ilość i rozmaitość towarów w tych sklepach, dla ludzi z tamtej epoki, to pewny oczopląs i zawał. No i zdecydowanie: jedna, skromna siateczka już nie wystarczy. Dzisiaj po kilka razy w tygodniu napychamy bagażniki naszych aut. I kupujemy, kupujemy, kupujemy. Taki swoisty kult konsumpcji. Mało tego: nawet jeśli nie kupujemy, to sobie pochodzimy i pooglądamy. Chociaż tyle. Czasu nam czasem braknie, bo przecież trzeba na to kupowanie trochę zarobić. Idealnym więc rozwiązaniem jest kupowanie w niedzielę, chociaż odbywa się to kosztem nie tylko w kwotach wyrażanym.

No i teraz, przynajmniej częściowo, niedzielne handlowanie zostało ograniczone. Dobrze to czy źle? Wiadomo: gdzie dwóch Polaków, tam trzy zdania. Jeżeli jednak wyłączymy emocje i popatrzymy na to pytanie okiem przynajmniej odrobinkę obiektywnym, to musimy dostrzec, że chociaż powróciliśmy trochę do przeszłości, to wróciliśmy jednocześnie do normalności, a przynajmniej mały kroczek na drodze tego powrotu uczyniony został.

Można odnieść wrażenie, że tak naprawdę w dyskusji o niedzielnym handlowaniu chodzi o coś całkiem innego niż to, czy Pan X kupi sobie kilogram swojej ulubionej kaszanki, czy nie kupi. Dla oponentów ograniczenia handlu bardziej istotny jest zapewne fakt, że Pana X takiej możliwości pozbawiono. To oczywiście, modny ostatnio, zamach na wolność Pana X. Warto może jednak zauważyć, że nikt nie odmawia Panu X prawa wejścia w posiadanie tej wymarzonej kaszanki, tylko składa mu propozycję, by ruch ku temu posiadaniu wykonał nieco wcześniej. Kaszanka to z pewnością wytrzyma, bo jej współczesna wersja ma pewnie i tak ze dwa lata przydatności do spożycia. I wszyscy będą szczęśliwi: i Pan X, i kaszanka, i…dzieci pani sklepowej, która wreszcie pójdzie z nimi na niedzielny spacer, a przynajmniej będzie mogła to zrobić.

Janusz Eleryk