Praca, modlitwa i… służba
Zespół Caritas działający przy siedleckiej parafii św. Stanisława BM mam okazję poznać w poniedziałek przed południem. Niedawno zamknęły się drzwi za ostatnią osobą, która przyszła odebrać żywność. Dla wolontariuszy to chwila, kiedy po intensywnym poranku związanym z przygotowaniem paczek, wydawaniem ich i sprzątaniem po kilkugodzinnej krzątaninie, mogą usiąść, wypić herbatę, porozmawiać. W niewielkiej salce, w której przyjmowane są dary, pakowane i wydawane pakiety z produktami żywnościowymi, służącej też za składzik odzieży, przy niewielkim stoliku jest nas tylko siedmioro, ale i tak robi się tłoczno... Rozmowę rozpoczynamy od modlitwy do św. Marcina de Porrès.
Ten „święty przykład miłości bliźniego” patronuje tercjarzom dominikańskim, jako że pomysł utworzenia Zespołu Charytatywnego – przemianowanego w ostatnich latach na Zespół Caritas, zrodził się 40 lat temu właśnie we wspólnocie Trzeciego Zakonu Dominikańskiego istniejącego przy parafii św. Stanisława. To dlatego, jak tłumaczą moi rozmówcy, zwracają się do siebie „siostra”, „brat” – mimo że nie wszyscy z grupy na stałe pracującej w zespole należą do świeckich dominikanów. – Oprócz nas jest grono osób pomagających dorywczo – zaznacza Halina Michalak, wieloletnia prezes Zespołu Charytatywnego, którą na tym stanowisku zastąpiła Alicja Gizińska. Dodaje, że w zespole są też osoby ze Wspólnoty Krwi Chrystusa i Kół Żywego Różańca, jak również nienależące do wspólnot.
Pomaganie wchodzi w krew
Gizińska, pytana o początek swojej drogi do wolontariatu, przyznaje, że zadecydował impuls. – Sześć lat temu zmarł nagle mój młodszy brat. Był to dla mnie ogromny cios, prześladowała mnie myśl, że dałam mu za mało miłości. Nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Pewnego dnia po prostu przyszłam do punktu i zapytałam, czy mogę w czymś pomóc, a siostra Halinka podeszła do mnie i po prostu mnie uścisnęła – opowiada. Jej pomoc okazała się nieoceniona – nie tylko dlatego, że jest zmotoryzowana, co ułatwia załatwienie ogromu spraw. Kiedy H. Michalak poprosiła, by przejęła jej obowiązki, zawahała się. – Wydawało mi się, że nie poradzę sobie z ogarnianiem całości spraw. Ale przy wsparciu takich ludzi wszystko jest możliwe – stwierdza.
– Każdemu, kto zaczyna przygodę z wolontariatem, wydaje się, że pomoże, trochę dla świętego spokoju, i wróci do domu. Potem okazuje się, że człowiek przyzwyczaja się i nie potrafi już inaczej żyć. Pomaganie wchodzi w krew. Staje się oczywistością, obowiązkiem – ale nienarzuconym, tylko wypływającym z potrzeby serca – tłumaczy pani Alicja. I wspomina, że kiedy pierwszy raz podjęła się w okresie przedświątecznym sprzedawania świec Caritas, miała poczucie zmarnowanej niedzieli. Dzisiaj nie przejdzie jej to nawet przez myśl.
Łańcuszek szczęścia
Pytając pozostałych wolontariuszy o to, jak znaleźli się w Zespole Charytatywnym, dowiaduję się, że prawie każdy przyszedł tutaj „na chwilę”. Pana Wiesława o szybką pomoc w rozładunku samochodu z żywnością poprosił Marek, członek Fraterni Dominikańskiej, od lat pracujący w Zespole. – Pomogłem – mówi dalej Wiesław – i zadowolony z siebie chciałem zrobić w tył zwrot. Tak jakoś wyszło, że zapytałem, czy może nie pojechać z nim po kolejną partię. A kiedy jakiś czas później Halinka powiedziała, że jestem tutaj potrzebny na stałe, nie potrafiłem odmówić – opowiada.
Pani Zosia w zespole jest od 2007 r. Na początku z doskoku. – Pracowałam wtedy w szkole, prowadziłam drużynę i hufiec, działam też w radzie organizacji pozarządowych miasta Siedlce, więc miałam ogrom pracy. Ale jako społecznik wychodziłam z założenia: proszą – trzeba pomóc. Tak też było tutaj. Wspierałam zespół dorywczo, a z czasem przekształciło się to w stałą obecność – tłumaczy. Panią Anię z kolei 15 lat temu przyprowadziła jedna z ówczesnych wolontariuszek. – Chodziło o pomoc w sprzedaży baranków wielkanocnych przy kościele. Miałam trochę czasu, bo w tym czasie przeszłam na świadczenie emerytalne, zaczęłam się więc udzielać częściej. I zostałam na dobre – wspomina.
Dzień powszedni
Po pomoc do zespołu Caritas zgłaszają się dwie grupy potrzebujących. Pierwsza to osoby o niskim dochodzie na osobę w rodzinie kierowane przez Miejski Ośrodek Pomocy Rodzinie. Są odbiorcami tzw. żywności unijnej, pozyskiwanej za pośrednictwem Banku Żywności. Drugą grupę tworzą osoby mające zbyt wysoki próg dochodów, by zakwalifikować się na listę sporządzaną przez MOPR, ale niepozwalający godnie żyć. To głównie osoby samotne, schorowane, bezdomni czy byli więźniowie. Obydwie grupy zgłaszają się w poniedziałki i czwartki, część otrzymuje produkty unijne, wszyscy – paczki przygotowywane z produktów o krótkim terminie przydatności do spożycia przekazywane przez markety Biedronka, Kaufland, Stokrotka. Są to przeważnie owoce, warzywa i pieczywo; w r. 2022 było to 9 t. Wędlina jest przekazywana przez firmę „Wierzejki”. Dochodzą do tego produkty zebrane w ramach akcji zwykle przed świętami czy zakupione ze środków własnych, pozyskiwanych ze sprzedaży świec i baranków Caritas albo otrzymane od kółek różańcowych, które datkami wspierają zespół.
Tak krawiec kraje…
Swój „dyżur” w poniedziałki i czwartki zaczynają ok. 7.00. – W każdy czwartek z rana Bank Żywności przywozi nam z któregoś marketu towar. Rozkładamy tyle toreb, z iloma osobami umówiliśmy się na odbiór paczek, i rozdzielamy produkty, starając się, żeby każdy dostał mniej więcej to samo. Robimy to w szalonym tempie, wiedząc, że na zewnątrz już czekają ludzie – mówi A. Gizińska, opisując, na czym konkretnie polega praca w punkcie.
Dylematy, z jakimi się zmagają, dotyczą tego, co mogą przekazać potrzebującym. Jeśli chodzi o tzw. żywność unijną, drastycznie spadła jej ilość. O ile w 2021 r. na beneficjentów w punkcie przy św. Stanisławie przypadły ogólnie 22 t, to w 2022 r. były to tylko 3 t. Asortyment jest również uboższy. – W ubiegłych latach do paczek dawaliśmy m.in. miód, mleko, kawę. To, co dajemy teraz, to minimum. Serce się ściska, jak ktoś wychodzi od nas z torebką makaronu, puszką rybną i koncentratem pomidorowym. Jak z tym przeżyć tydzień? – zastanawia się pani Zofia. Często się mówi, że biedniej jest z powodu imigrantów z Ukrainy. – Nie jest to prawda. Kilkakrotnie wydawaliśmy żywność uciekinierom, którzy zatrzymali się w naszym mieście, ale pochodziła ona z innej puli – zaznacza.
Zrozumieć człowieka
Wyjątkowość wolontariackiej posługi wiąże się z trudną sztuką zrozumienia tego, kto prosi o pomoc. – Każdego trzeba zrozumieć. W tym, kogo wszyscy nazywają leniem, dostrzec bezradność. Może pokutuje on za błędy wychowawcze, jakie popełnili jego rodzice? – zastanawia się brat Wiesław. – Niektórym łatwiej wyciągnąć rękę, niż iść do pracy. Wybierają życie na marginesie, ale nie potrafią inaczej – diagnozuje pani Zofia, dodając, że w tej posłudze zwyczajnie nie ma co zadawać pytań. – Po prostu przyjmujemy tych ludzi takimi, jacy są, traktujemy przyjaźnie – dopowiada pani Alicja.
– Kiedyś staraliśmy się ich formować, np. zapraszając do kaplicy Matki Bożej Kodeńskiej na wspólną modlitwę. Teraz się to nie udaje. Pochylamy się nad każdym potrzebującym – rozmawiamy, nawet bywamy u niektórych w domach. Ale większość odbiera żywność i szybko odchodzi. Niektórzy są daleko od Kościoła. Mimo to w duchu dominikańskim, wierząc, że modlitwa i czyn są nierozdzielne, modlimy się za naszych potrzebujących, a do paczek, które wydajemy przed Bożym Narodzeniem, dokładamy opłatki z modlitwą wigilijną – mówi H. Michalak.
Dziękują. I zapraszają
– Wychodzimy z założenia, że im mniej podziękowań tutaj, na ziemi, tym więcej zasług w niebie – mówi siostra Halina, taktownie odpowiadając na pytanie, czy często słyszą słowo „dziękuję”. Za to oni nie szczędzą podziękowań wszystkim, na których wsparcie mogą liczyć, przede wszystkim druhom i druhnom z ZHR i ZHP, którzy dzielnie prowadzą zbiórki żywności, instytucjom, sklepom, przedsiębiorcom, jak też osobom indywidualnie przynoszącym dary, w tym ubrania i żywność.
Pytanie, czy potrzebne są ręce do pracy, jest zbędne. Chociaż moi rozmówcy są jak rodzina i rozumieją się bez słów, sił nikomu nie przybywa. – Nasza Ania jest po zawale, ma rozrusznik serca. A wcale się nie oszczędza: nosi, dźwiga na równi z pozostałymi – mówi brat Marek. – Bo człowiek, jak jest potrzebny, to młodnieje! – śmieje się brat Wiesiek. – Jesteśmy jak palce u ręki, ale jest nas mało – dodaje.
Monika Lipińska