„Prawie” robi wielką różnicę
Przy okazji robiono różne sondaże, mające ukazać obecną kondycję polskiego społeczeństwa, które od dwudziestu lat poddawane jest eksperymentowi „ewolucyjnej zmiany ustrojowej”. Jak wykazywały owe badania opinii publicznej, dla większości naszych obywateli największym osiągnięciem tego dwudziestolecia jest ustrój demokratyczny i wolność osobista. Obie te „wartości” stosowane są przez społeczeństwo zamiennie, sprowadzając się w zasadzie do jednego – możemy sami decydować o własnych sprawach we własnym kraju. Niestety, stwierdzić należy, że jest to swoista „Traumrealität”, czyli rzeczywistość marzeń. Przypadek Rospudy czy polskich stoczni jest wyraźnym wskazaniem, że decyzje o tym, gdzie mają przebiegać autostrady czy też co mamy produkować, zapadają ponad naszymi głowami i nie w naszym kraju. Naszym zadaniem jest tylko dostosowanie się do wytycznych. Natomiast sterowanie polską mentalnością poprzez sprawnie działający rynek medialny i szeptaną propagandę dopełnia obrazu quasi – wolności, jaką się cieszyć możemy. Zresztą działania piewców „demokracji rodem z Unii Europejskiej” stają się coraz jawniejsze.
Index Librorum Prohibitorum
21 czerwca Adam Michnik opublikował w „Gazecie Wyborczej” (wzorując się na S. Kisielewskim) listę osób, których publikacji nie bierze do ręki i nie czyta. Pomijając, że spis ten jest raczej wyrazem fobii byłego naczelnego „GW”, zestawienie obok siebie wielu osób może budzić zaciekawienie. Cóż wspólnego mają ze sobą np. Robert Kwiatkowski i Tomasz Sakiewicz? Albo co łączy Waldemara Łysiaka z o. Tadeuszem Rydzykiem? Jaki jest wspólny mianownik dla Włodzimierza Czarzastego i Rafała Ziemkiewicza? Stefan Kisielewski, pisząc swoją listę w 1984 r. przynajmniej znalazł takowy dla swoich typów. Był nim wiernopoddańczy stosunek do ówczesnej władzy stanu wojennego. Tymczasem Adam Michnik wydaje się wpisywać w swoim rejestrze ludzi, których nie lubi, ponieważ… mają inne zdanie niż on na temat losów naszej Ojczyzny, a właściwie technik sterowania polską mentalnością. Wizja Polski, jaką mają poszczególni bohaterowie Michnikowego spisu, nie ma żadnego wspólnego mianownika. Łączenie na jednej liście osób o proweniencji prawicowej i lewicowej, ludzi Kościoła i zażartych ateistów, zwolenników państwa liberalnego do bólu i promotorów skrajnego etatyzmu może wydawać się zabiegiem cokolwiek karkołomnym, jeżeli nie weźmie się pod uwagę faktu, iż „GW” wraz ze swoim twórcą od początku pretendowała do bycia wyrocznią w kwestiach rozwoju polskiej demokracji po 1989 r. Na drodze temu marzeniu stoi tylko jeden problem – wolność, zwłaszcza wolność poglądów.
„Religia demokracji”
Osobiście nie jestem zwolennikiem tego, co dzisiaj określa się mianem demokracji. Przypomina to raczej opisaną przez Arystotelesa ochlokrację (sam Stagiryta określa to jako demokrację w odróżnieniu od politei, czyli rozumnych rządów wielu), czyli rządy tłumu wiedzionego w swoich działaniach nie tyle racjonalnymi przekonaniami, ile raczej emocjonalnymi i sentymentalnymi pobudkami. Jednakże na rzeczywistość nie ma co się zżymać. Mamy to, co mamy. Nie oznacza to jednak, że mamy prawo założyć ręce i nie dążyć do udoskonalenia politycznej rzeczywistości naszej Ojczyzny. Trzeba jednak zauważyć, iż opublikowana przez Michnika lista „przeciwników demokracji”, chociaż wydaje się mieścić w ramach wolności słowa i poglądów, to swoim zamierzeniu jest prostym wskazaniem, czego należy unikać. Prohibity istniały we wszystkich krajach, także demokratycznych. Zazwyczaj jednak były to pisma osób już nieżyjących, których poglądy, sprawdzone przez praktykę, wykazywały swoją nie tylko nieprzydatność, ale wręcz szkodliwość. Nie mam nic przeciwko ograniczaniu dostępu do książek Hitlera i Lenina, tudzież innych piewców nazizmu czy komunizmu. Propozycja Michnika idzie jednak dalej. Wyklucza on z debaty publicznej osoby, które dzisiaj są jej żywotnymi uczestnikami. Oznacza to ograniczenia ich prawa do głoszenia swoich poglądów, ale również ogranicza prawa ludzi do zapoznania się z nimi. Odmowa wejścia z nimi w debatę przypomina słynne zdanie z mowy oskarżycielskiej, którą Antoni Ludwik Leon Saint-Just wygłosił przeciwko Ludwikowi XVI: „Jedynym celem komisji było przekonanie was, że król winien być sądzony jako zwykły obywatel; ja zaś stoję na stanowisku, że król winien być sądzony jako wróg; że chodzi nam nie tyle o to, by go sądzić, ile o to, by go zwalczyć.” Istotnie, wyłączenie mających inne zdanie z debaty publicznej, co dokonuje się nie tylko poprzez prawne zakazy, ale również swoisty ostracyzm medialny, jest zwalczaniem ich, ale również ograniczeniem wolności. „Demokratyczne wyznanie” zdaje się być w natarciu. Gdy połączy się to ze słowami innego „piewcy demokratyzmu” Jana Jakuba Rousseau, który pisał: „Dogmaty religii społecznej powinny być proste (…): świętość umowy społecznej i praw – oto dogmaty pozytywne. Co do dogmatów negatywnych, to ograniczę się do jednego, to jest do nietolerancji; wchodzi ona w skład kultów, które wyłączyliśmy.”, wówczas obraz religii „demokratyzmu” mamy pełny. Tylko, że niewiele ma on wspólnego z wolnością, którą swego czasu głosił nagłówek „GW” (przypomnę: „Nie ma wolności bez solidarności”). Warto na marginesie dodać, że jednym ze znamion totalitaryzmów wszelkiej maści jest element wykluczenia (nieważne czy wolnych publicystów, czy też obszarników, kułaków i burżujów, czy wreszcie jakiejś mniejszości narodowej).
Trzeba myśleć (po swojemu)
Problemem dzisiejszej Polski jest zanik myślenia za pomocą praw tradycyjnej logiki i systemu zero – jedynkowego (prawda – fałsz). Dlatego możliwe jest istnienie na naszej scenie politycznej wielkiej liczby szalbierzy, którzy posługując się pięknymi słówkami, wziętymi z kanonu demokratyzmu, wciskają nas w „jedynie słuszne myślenie”. Istotą cywilizacji łacińskiej jest istnienie w jej łonie wewnętrznej debaty, w której zasadniczym elementem jest argumentacja logiczna. Niszczenie tej cywilizacji powoduje, że zdaje się mieć rację Aleksy de Tocqeville: „W rewolucjach, a zwłaszcza demokratycznych, wariaci, i to nie ci, których tak się określa przez metaforę, lecz prawdziwi wariaci odgrywali ważną rolę polityczną”.
Ks. Jacek Świątek