Pretekstowo
Otworzyło drzwi do zdarzeń pozornie zapomnianych, a - okazuje się - ciągle jednak gdzieś tam w człowieku żyjących. Serdeczny śmiech mnie ogarnął, kiedy - wydawać by się mogło: ni z gruszki, ni z pietruszki - przypomniałam sobie pierwszą samodzielnie przeczytaną od deski do deski książkę. To była wypożyczona w szkolnej bibliotece „Uczennica I klasy” radzieckiego autora Edwarda Szwarca.
Ciągle pamiętam jej niestandardowy format i starannie posklejaną okładkę, na której pomarańczowym tle widniało zdjęcie sympatycznej, roztropnie i zadziornie spoglądającej znad zeszytu kilkuletniej dziewczynki. W środku z werwą opowiedziane perypetie pierwszoklasistki Marusi okraszone kadrami z filmu. Sielanka rodzinna – papa lotczik, mama wracz – i piękny radziecki świat. Na fali Narodowego Czytania (o, paradoksie!) wynalazłam tę książeczkę w internecie. Przecudna indoktrynacja. Zuch Marusia, gotowy materiał na komsomołkę, na zakończenie pierwszej klasy śpiewa razem z koleżankami: „Idzie nasza klasa dróżką, idzie raźno raz, dwa, trzy! Z nami idzie kraj rodzinny, bo przyszłością jego – my!”.
Zaraz po tej lekturze były „Wesołe historie” Ewy Szelburg-Zarembiny, a wśród nich urocza „Bajka o gęsim jaju, raku Nieboraku, kogucie Piejaku, kaczce Kwaczce, kocie Mruczku i psie Kruczku”, którą upodobały też sobie moje dzieci. Ileż to razy my się tym tekstem przekrzykiwaliśmy! Opowiastka skrzy się humorem, a powtarzane frazy są świetnym ćwiczeniem pamięci. Całości dopełniają po prostu piękne ilustracje Jerzego Srokowskiego.
Ponieważ wiadomo, że do trzech razy sztuka, przywołam jeszcze jeden tytuł. To „Sieroca dola” Bolesława Prusa, książka, do której w długie zimowe wieczory uroczyście zasiadaliśmy całą rodziną, a wprawiony (a może wprawiający się) w czytaniu starszy brat zaznajamiał nas z historią nieszczęśliwego chłopca. Płakać nad losem sieroty zaczynała babcia. Kiedy mama zadawała pytanie: „i czego płaczecie?”, wiadomo było, że dołączy do niej. Młodsze dzieci – zachęcone postawą mamy i babci – też nie skrywały emocji, a robiący za twardziela ojciec co jakiś czas wstawał i, odwracając się od gromadki, zawzięcie czegoś szukał. Tylko lektor (widać bardzo odpowiedzialny za jakość czytania) – z trudem, ale jednak – trzymał fason i starał się nie ulegać emocjom. Przy czym zaakcentować tu należy wyrażenie „z trudem”.
No i takie to były „miłe złego początki”. Potem już poszło jak z płatka. Bywało i tak, że z winy Sienkiewicza, Dostojewskiego czy Bułhakowa gubiliśmy na pastwisku (ale tylko na trochę) krowy. „Pasionka” była bowiem idealnym czasem na lekturę, tyle że niekiedy czytanie powodowało zaburzenia w relacjach z rzeczywistością.
Wróćmy jednak do pretekstu, czyli Narodowego Czytania. Sceptykom mówiącym, że to akcja wymuszona, na pokaz, odpowiem słowami jednej z młodych „narodowych lektorek”, która podobny zarzut rezolutnie skomentowała: „Jeszcze książka nie zginęła, póki my czytamy”.
I tego się trzymajmy.
Anna Wolańska