Próba odsieczy Międzyrzecowi z Łukowa 16 listopada 1918 r.
Tam opatrzyliśmy rannego towarzysza, który nie mógł iść. Na mój rozkaz wzięli rannego i wycofali się w stronę Łukowa, ja zaś spod wiatraka ostrzeliwałem nacierających w pogoni Niemców. Po blisko półgodzinnej obronie, wobec przewagi nacierających Niemców, wycofałem się w stronę przystanku Misie, skąd telefonicznie prosiłem Łuków o pomoc”. Tymczasem Niemcy w Międzyrzecu czuli się zupełnie bezkarnie, patrolując wszystkie ulice. Ks. W. Augustynowicz, który znajdował się na starym mieście - kilkaset metrów od płonącego pałacu - opisywał później: Po pewnym czasie zauważyłem, że już nie ma Niemca na rogu ul. Kościelnej, wyszedłem więc z domu i skierowałem się do mieszkania kolegi ks. Czarkowskiego. Chcąc zobaczyć, co się dzieje na mieście, wyszedłem w stronę rynku.
Przy wyjściu na rynek obok ul. Lanckorońskiej, ujrzałem ciało zabitego Kominka, leżał na ulicy bez butów (buty zabrali mu Niemcy). Dalej w rogu rynku przy ul. Żelaznej leżał zabity szewc Puszkarski, także bez butów. Miasto jakby wymarło, na rynku zupełnie pusto. Okna w magistracie i w paru domach sąsiednich powybijane. «Niemcy idą» – krzyknął ktoś idący obok mnie i wszyscy pobiegliśmy w stronę domu (…). Po powrocie do domu dowiedziałem się, że na Zarówiu w pewnym domu jest ciężko ranny jeden z żołnierzy oddziału polskiego i prosi o ostatnią posługę kapłańską. Poszedłem we wskazanym kierunku. Po drodze co chwila musiałem chować się do sieni domów, iść bowiem nie można było, gdyż do każdego spotkanego przechodnia Niemcy strzelali. Przyszedłszy do owego domu, zastałem siedzącego ciężko rannego Wieliczkę. Kula przebiła mu twarz, a bagnetem rozpruto mu brzuch tak, że wnętrzności wyszły na wierzch (…)”. Tu można dodać, że 18-letni Władysław Wieliczko przeżył jeszcze dwa dni. Po podpaleniu pałacu i pogoni za kilkoma ocalałymi peowiakami, Niemcy przezornie ubezpieczyli się od strony Radzynia, wysyłając posterunek na tzw. piaski, na skrzyżowanie drogi z Radzynia z torem kolejowym k. wiatraka, w pobliże wsi Rzeczyca.
Widząc pożar w pałacu i słysząc strzały, sześciu młodych chłopców z Rzeczycy i Grabowca biegło w kierunku Międzyrzeca. Nie wiedzieli, że na przejeździe kolejowym stoi już placówka niemiecka. Żołnierze z patrolu, nie zastanawiając się ani przez chwilę, otworzyli ogień do biegnących. Padł od kuli Michał Oponowicz z Grabowca, a Jan Kawęcki został ciężko ranny, reszta rozbiegła się.
Tymczasem nadeszła pomoc z Łukowa. Tak wspominał ten fakt kilkanaście lat później nieznany bliżej z nazwiska jeden z peowiaków łukowskich: „Na odgłos głuchych wybuchów granatów i strzałów karabinowych w Międzyrzecu – powoli, ostrożnie posuwał się krótki pociąg naładowany młodzieżą łukowską, pełną zapału do walki, pod dowództwem obywatela «Artanga» [prawdopodobnie był to jeden z pseudonimów pchor. Stefana Zdanowskiego – JG]. Po drodze co kilka kilometrów pociąg zatrzymywany był przez gromady włościan, uzbrojonych w widły, kosy, cepy i stare dubeltówki. Domagali się gwałtownie wzięcia ich do pociągu, krzycząc: «My też będziem bić Niemca!». Pokrótce długa tyraliera sunęła po zmarzłej grudzie pod Międzyrzec, wyprzedzana słabym patrolem. Wywiązała się słaba walka ogniowa – wzrastająca z każdą chwilą w mocny ogień przygniatający naszą tyralierę do bruzd. Pierwszy został ranny uczeń nazwiskiem Zając, który też szybko wycofał się do lasu, porywając za sobą mniej odważnych kolegów do odwrotu. W miarę gdy ogień niemiecki potężniał, niemożliwe było posuwać się całą linią. Na skrzydłach ukazały się słabe patrole niemieckie, wzniecając tym niepewność sytuacji. Coraz więcej uczestników tej wyprawy okazywało chęć do odwrotu. Niemcy przysyłali celniejsze pociski. Nie było nikogo, kto by porwał do szturmu na wystarczającej już odległości, nieosłabionych jeszcze na duchu zupełnie młodych, niedoświadczonych żołnierzy odbywających pierwszy chrzest ogniowy. Wiadomo przecież, że każdy Polak po pierwszej szarży i szturmie staje się od razu starym żołnierzem, dokonywując cudów waleczności. Lecz, niestety, stracona została ta wówczas sposobność – nakazano odwrót. Nie pomogły nawoływania, prośby, a nawet zaklęcia kilku śmielszych, aby wracano «do szturmu» (…). Wsiedli do wagonów i odjechali. Zostało kilku, aby nie tracić styczności z nieprzyjacielem”. Dodajmy, że wśród tych dążących na pomoc z Łukowa do Międzyrzeca znajdował się uratowany z pogromu w pałacu peowiak W. Pudło, który dołączył do nich na stacji w Misiach. Tak wspominał tę akcję 50 lat później: „Podjechaliśmy pod Międzyrzec na odległość ok. 2 km, skąd oddział rozsypany w tyralierę po prawej i po lewej stronie toru zaczął posuwać się w stronę miasta (…). Tyraliera została zatrzymana bardzo silnym ogniem (…). Zaczęły nadchodzić meldunki o rannych (…). Komendant oddziału po naradzie z towarzyszącym mu zastępcą uznał natarcie za niemożliwe i zarządził odwrót do pozostawionego w tyle pociągu”. Tu można dodać, iż jeden z łukowian został ciężko ranny w kark. Prawdopodobnie Niemcy zdołali już podciągnąć do przejazdu i wiatraka większe siły z karabinem maszynowym. Również por. Tadeusz Łada-Bieńkowski, były oficer 2 pułku ułanów Legionów Polskich, za którego wiedzą została wysłana pomoc do Międzyrzeca i który w tym czasie organizował od podstaw kompanię piechoty w Łukowie, 40 lat później zapisał: „W tym czasie musiałem równocześnie prowadzić akcję obronną, ponieważ patrole niemieckich huzarów, stacjonujących w Brześciu Litewskim i Białej, dokonywały rajdów na mój teren, m.in. na Międzyrzec. Było kilka potyczek [to była pierwsza – JG], były straty”.
Józef Geresz