Problematycznie
Z bólem, ale ujawnię, że mam kłopot z kupowaniem sukienek. A to dlatego, że te, na których z przyjemnością można oko zawiesić, kończą się w okolicach rozmiaru 42, o którym - o ho-ho-ho-ho kiedy to - już zapomniałam. Z radością, że się jednak jeszcze raz udało i że - wedle własnej oceny - mogę się w tym ludziom pokazać, demonstruję swój zakup kuzynce, z którą razem się na to rodzinne wesele wybieramy.
I co słyszę? Ani słowa już nawet nie pochwały, ale jakiegoś choćby zrozumienia. Po pierwsze: za krótko. – Gorąco jest – bronię swojej kreacji. – A na sali będzie jeszcze gorzej – próbuję przekonać kuzynkę. – Zgadza się – ona na to. – Ale nie masz już 30 lat i ci nie wypada. Próbuję jeszcze użyć argumentu, że do pół kolana to nawet prezydentowej wolno, a ta zołza, że nie jestem prezydentową. To uciekam się do najwyższego autorytetu najlepszego z mężów. I co? Kanalia, choć dopiero co wyrażał opinię, że i sukienka, i nogi mogą być, teraz na kuzynkę patrzy i mówi, że nogi, owszem, mogą sobie być, ale jak na mój wiek. O, zdrajco podły! O, wredny renegacie! Kuzynka z dezaprobatą usta wygina, grymasi, że jak się ruszę, to jednak kolana mi widać, ale w końcu stwierdza, że niech by to nawet było. Oddycham z ulgą. Za wcześnie! – Chyba nie pójdziesz na wesele w takim kolorze – raczej stwierdza niż pyta. – Bo? – nie kryję rozdrażnienia. – Bo biel dla panny młodej jest. Inaczej będzie nieszczęśliwa. Chcesz tego?
– To nie jest biel – raczej już wrzeszczę niż mówię. – To ecru. A kuzynka na to, że panna młoda też ma właśnie ecru.
Koniec końców na imprezę idę w pomarańczowym, ale za to do pół kolana. W kościele siadam tak niefortunnie, że muszę zmienić miejsce. Przede mną bowiem kobieta w wieku słusznym, wyperfumowana do granic i z wylakierowaną „chałką”, a obok niej siksa z plecami odkrytymi aż do miejsca, w którym kończą one swą szlachetną nazwę. Najlepszy mi się, widzę, na skutek powyższego kręci, od razu poznasz, że podczas Mszy zaślubinowej nie będzie w stanie skoncentrować uwagi na czym trzeba.
Przed kościołem wzmiankowana wyżej kuzynka oznajmia, że do domu idzie, bo wesele bez orkiestry jest. – Wodzireja wzięli – ubolewa.
Jednak strachy na Lachy. Siedzimy razem za stołem. Z każdym wypitym kieliszkiem robi się coraz gwarniej, coraz radośniej. Już i „Sto lat” parę razy było, i „gorzka wódka” nieźle posłodzona… No to zabieramy się do bardziej konkretnego śpiewania. „Hej, z góry, z góry jadą Mazury” intonujemy z siedzącymi naprzeciwko gośćmi. „Nie rób wiochy” – przekrzykuje hałas kuzynka. Bogu dziękować, angażuje ją jej własny ślubny, po którego koszuli można by domniemywać, że dopiero co wyszedł z kąpieli. Dobrze, że wodzirej zaprasza „na jednego”; jest nadzieja, że kuzyn cokolwiek ochłonie. Gorzej z tymi, którym przydzielono miejsce obok niego.
Jeszcze tylko oczepiny, spróbowanie specjałów spod ustawionej w kącie sali strzechy – i kolejne wesele zaliczone. Za trzy tygodnie następne. Kuzynka mówi, że mowy nie ma, żebym w tej samej sukience tam szła. Akurat będę jej słuchać!
Anna Wolańska