Proste, choć takie stare
W pierwszym rzędzie parający się polityką, ale nie tylko. Cóż, jeśli jest to działanie przemyślane, a strategia obrana świadomie, to chwała im za to. Im więcej wśród nas ludzi, tym lepiej. Lecz wrażenie dojmujące mi towarzyszy, że jest to raczej wyraz głębokiej tęsknoty za rozumem, aniżeli aktywność powodowana troską o humanizację naszej codzienności. I jeśli nawet śmiać się zaczynamy z tego, co przewija się przez nasze media lub w propagandzie szeptanej, to nie ma to waloru uczłowieczającego, a raczej stanowi gorzką pigułkę do przełknięcia.
Jednym z ostatnio zauważonych przeze mnie bon motów politycznych była wypowiedź pani Scheuring-Wielgus, która na antenie jednej z rozgłośni wypowiedziała się o składzie personalnym klubu parlamentarnego partii Ryszarda Petru. Gwoli przypomnienia, jest to ta sama posłanka, która poszukiwała usilnie w czasie swojego wystąpienia na mównicy sejmowej marszałka Terleckiego, choć ten siedział za jej plecami i osobiście wcześniej wywoływał ją do wejścia na ambonę sejmową. Otóż rzeczona pani poseł we wspomnianej audycji radiowej wszem i wobec oświadczyła, że w gronie tym znajduje się 12 kobiet, a pozostali to są posłowie… merytoryczni. Zastosowawszy prostą zasadę podziału logicznego, należałoby stwierdzić, że owe 12 kobiet to posłowie… nie-merytoryczni. Cóż zatem robią w polskim parlamencie? Czyżby pani poseł, sama zaliczając się do tej części własnej partii, uznała, iż bycie „paprotką” prezesa czy przewodniczącego jest wystarczającym powodem do bytności w sejmie i stanowi walor pozwalający zasiadać w ławach poselskich? Jej wystąpienia zresztą same w sobie posiadają walor komediowy. Warto wspomnieć chociażby nawoływanie w czasie manifestacji w obronie „praw kobieta”, w którym namawiała zebranych do skandowania hasła „Dość dyktatury kobiet!” czy też bieganie z kamerką telefoniczną po korytarzach naszego parlamentu i rozpytywanie dziennikarzy, czy chcą z nią zrobić wywiad. A kiedy nie wykazywali oni chęci, wówczas przejmowała ster w swoje rączęta i szkoliła ich w warsztacie dziennikarskim, proponując, że to ona z nimi wywiad przeprowadzać będzie. Być może jest to sposób na zaistnienie w mediach, szczególnie społecznościowych, w których triumfuje jako aktorka memów i innych form prześmiewczych. Problem jednak w tym, że ten typ doprowadzania obywateli naszego kraju do śmiechu, a pośrednio do podwyższania poziomu człowieczeństwa, jakoś nie należy do pożądanych działań wybieranych demokratycznie parlamentarzystów. A i kabaretowy charakter podobnych wystąpień także pozostawia wiele do życzenia, gdyż nie wskazuje zbyt mocno na aktorskie zdolności „artysty”, a jedynie na problemy z określeniem własnej roli w przestrzeni publicznej.
Zabijanie śmiechem
Pani posłanka z partii Ryszarda Petru nie posuwa się jednak w swoich działaniach do krańcowego wykorzystania śmieszności. Być może szkodzi tylko sobie, a pośrednio postrzeganiu polskich parlamentarzystów przez opinię społeczną. Inny przypadek, zarejestrowany w ostatnim czasie, pokazuje, że w dziedzinie „śmieszności” można posunąć się o wiele dalej, ale nie w stronę rozwijania człowieczeństwa, ile raczej w stronę jego unicestwiania. W czasie jednej z licznych dzisiaj manifestacji przeciwko reformie edukacji jeden z manifestantów wręczył swojemu dziecku kartkę z napisem „Szydło do wora!”. Jest to niezawoalowane odniesienie do hasła z demonstracji za czasów zajmowania przez Romana Giertycha stanowiska ministra edukacji narodowej, które brzmiało: „Giertych do wora. Wór do jeziora”. Wspomniana czynność była zapomnianym dzisiaj przez większość społeczeństwa i chwalebnie niepraktykowanym sposobem pozbywania się miotów zwierzątek domowych i politycznych przeciwników. W każdym razie przypomnienie tego było jasnym przyzwoleniem na dokonywanie zabójstw w imię własnych poglądów i zapatrywań. O ile mnie pamięć nie myli, to wspomniane manifestacje przeciwko zmianom w systemie szkolnictwa w Polsce motywowane były przede wszystkim zatroskaniem o uchronienie małych dzieci przed spotkaniem w szkole z wyrostkami gimnazjalnymi, które to zetknięcie miało zaszkodzić w wychowaniu dzieciaków do życia spokojnego i afirmującego godność ludzką każdego człowieka. Notabene jest to ciekawa sprawa, że obrońcy gimnazjów prawie na jednym oddechu wypowiadają frazy o wspaniałym poziomie dydaktyczno-wychowawczym gimnazjów oraz słowa przestrachu przed spotkaniem zdeprawowanej młodzieży doń uczęszczającej z młodszymi dziećmi. Brzmi to mniej więcej tak: „Cóż za wspaniale na poziomie europejskim wychowana młodzież, ale wolę, by moje dziecko nie miało z nią kontaktu”. I nie chodzi mi (co zaznaczyć muszę, bo czytanie ze zrozumieniem nie wydaje mi się najlepiej rozwiniętą cechą niektórych) o ocenę poziomu kształcenia w gimnazjach, ale tylko bezsens protestujących w argumentowaniu własnych poglądów. Brzmi głupio, ale nie w tym rzecz. Wracając jednak do demonstracji, zasadnym wydaje się pytanie, jak tatuś wręczający dziecku kartkę ze wspomnianym sloganem chce wychować dobrze swoją pociechę? I znowuż można przypuścić, iż to działanie miało na celu dodanie pieprzu całej manifestacji, a wyszło, jak wyszło. Śmiech jak strzał w potylicę. Tylko że dodatkowo utrwala on przekonanie, iż przeciwnika można nawet w worze wrzucić do jeziora.
Nie tłumacz, że wszystko jest źle
Można by powiedzieć, że powyższy tekst jest wołaniem na puszczy. Nikt i tak go nie usłyszy, a zmian w naszym postępowaniu nie będzie. Być może. Podane niedawno badania polskich psychiatrów wskazują jednoznacznie na erozję relacji rodzinnych jako element zasadniczy w kształtowaniu się patologicznych postaw młodych ludzi. Zastąpienie rozmowy twarzą w twarz przez komunikację smartfonowo-tabletową jest zapewne czynnikiem dehumanizującym współczesną kulturę. Jeśli jednak dołączymy do tego przekaz powodujący śmiech bez refleksji, to nie otrzymujemy żadnego podwyższenia cywilizacyjnej pozycji homo sapiens, lecz po prostu totalną degradację istot ludzkich. Przy tym poziomie „śmieszności” chichot hieny jawi się jako czynnik kojący serce.
Ks. Jacek Świątek