Komentarze
Przekładaniec

Przekładaniec

Było sobotnie popołudnie. Choć tego dnia wypadło mu pójść do pracy, najlepszy z mężów zaproponował popołudniowy wypad do lasu. - Na grzyby - mówi - a choćby się ich nie udało nazbierać, to powietrza się czystego chociaż nawdychamy.

Tak przekonywał, że w końcu przekonał, bo i co robić, jak się najlepszy uprze. Chodziliśmy już długaśno po lesie – bez żadnego efektu, czyli grzyba, ale za to pełną piersią wdychając, co popadnie, kiedy spotkaliśmy ich. Naszych szkolnych znajomych, którzy do miasta stolicznego Warszawy awansowali przed prawie 30 laty i tam już pozostali. Z koszyczkiem warszawskim sobie idą, powoli, spokojnie, jak to z dużego miasta na grzybach zwykle się chadza. A w koszyczku nie pusto, jak u nas, tylko okazy rosłe i pomniejsze widać; nie maślaki jakieś, ale kozaki, podgrzybki i – nieprawdopodobne! – prawdziwki. To najpierw zazdrość, a potem złość czysto ludzka się w nas pojawiła, bo jak to? Las nasz, a grzyby ich? Niesprawiedliwość jawna i tyle. Ale rozmawiamy grzecznie: o dzieciach, o pogodzie, o grzybach trujących nawet. A słońce się ku zachodowi nieuchronnie chyli. To się żegnamy i myląc przeciwnika, udajemy się w stronę przeciwną niż napotkanych znajomych poinformowaliśmy. Rzecz w tym, że oni zrobili tak samo, wskutek czego spotkaliśmy się jeszcze raz, ale już tylko wymieniając konwencjonalne uśmiechy.

Z determinacją godną lepszej sprawy ruszyliśmy głębiej w las, żeby dno chociaż naszych łubianek przykryć, ale nic. Nie lubią nas grzyby czy jak? – Wracajmy – mówię do najlepszego – do domu. Nic tu po nas, bo albo już do tej pory inni wszystkie grzyby, jakie były w lesie, wynaleźli, albo my po prostu grzybowe mameły jakie. Tak czy siak, nadziei na zbiór już nie ma. Ale najlepszy przecież całe życie odwrotnie niż ja! Czyli że tym razem zaparł się na po lesie łażenie. Niby w ramach wyżej wspomnianego oddychania, ale jak się zezłościł, to pożałował, że dla uspokojenia nerwów papierosa nie ma. No to wtedy moje nerwy puściły, na skutek czego poinformowałam go, że gdyby nie łaził w sobotę do pracy, to od rana do tej pory i my mielibyśmy leśnego runa w bród. Pewnie byśmy się pokłócili, gdyby nie kolejna para znajomych warszawiaków. To już wyglądało na jakąś niezłą plagę. Nie omieszkaliśmy więc zapytać, dla jakiej przyczyny tyle ich nagle po lesie naszym chodzi. I co się okazało? Ni mniej, ni więcej, tylko że ze strachu sobie te grzyby zbierają. – Przed mrozem? – błyskotliwie zapytał najlepszy. – A gdzie tam – nie zgodzili się napotkani. – Nie przed mrozem, tylko przed konkurencją – mówią. Przed 13 chcą zdążyć zaopatrzyć się w grzyby. – To nie wiecie – naszej nieświadomości nie rozumieją – że zwolennicy prezydent Warszawy do nieodległych lasów się na wycieczkę lub piknik w dniu referendum w sprawie jej odwołania szykują, żeby frekwencji nie było? A niech tak wszyscy wyjadą, to nie tylko grzyby zadepczą.

Olśniło mnie, jak to się lokalne warszawskie wybory na nasze lokalne niewarszawskie życie przekładają i chciałam o tym z warszawiakami podyskutować. Ale najlepszy niezbyt szarmancko pociągnął mnie za rękaw. – Nie róbmy polityki – zaskrzeczał. – Chodźmy jeszcze na grzyby. Jeszcze…

Anna Wolańska