Przekraczanie granic
Pisząc to, mam na myśli nie geograficzną granicę naszego kontynentu, ale wyznaczoną przez współczesne sojusze i zasięg międzynarodowych instytucji linię oddzielającą strefy zależności na mapie Starego Kontynentu. Strefy umowne, niemal jak linie wykreślone międzynarodowymi paktami na piaskach Sahary. Słuchając większości mieszkańców naszego kraju, nie sposób nie odkryć, że dominuje realny strach i obawa przed tym, co ma nadejść. Większość rozmówców wraca do słynnej frazy z przemówienia Lecha Kaczyńskiego z Tbilisi sprzed kilkunastu lat i traktuje ją jak spełniającą się właśnie przepowiednię.
Tymczasem nie z wizjami rodem od wróżki mamy do czynienia w przypadku dziś już historycznych słów nieżyjącego prezydenta, ile raczej z doskonałym wyczuciem przez niego zapędów Rosji i strategicznie genialną reakcją na to, co wówczas dokonało się w Gruzji. Warto wspomnieć także, iż – zgodnie z nauką o umiejętności prowadzenia wojen zawartą w dziele Sun Tzu, genialnego stratega żyjącego na przełomie VI i V w. przed Chrystusem – jednym z zasadniczych elementów koniecznych przy przejmowaniu kontroli nad innymi państwami jest destabilizacja wewnętrzna ewentualnych ofiar poprzez wzbudzenie poczucia strachu. I ten ruch doskonale prezydent Rosji wykonał. W mediach zachodnich, szczególnie w USA, zaczęło pojawiać się nawet używanie skróconej wersji jego imienia, nawiązujące do słynnego rumuńskiego Vlada Palownika, znanego na Zachodzie pod imieniem Dracula. W analizach różnych think tanków oraz w publikacjach komentatorów medialnych można jednak odkryć pewną linię dość ciekawą, która akurat dla nas, z obawą patrzących na naszą wschodnią granicę, może stanowić doskonałą odskocznię i element otrzeźwienia po etapie „romantycznego” zapalania „z wdzięcznością” zniczy na grobach radzieckich żołnierzy, do czego w ideologicznym ferworze po 2010 r. zachęcali niektórzy politycy i hierarchowie kościelni.
Punkt wyjściowy
Zaiste ciekawym, zwłaszcza w kontekście wypowiedzi naszych politycznych realizatorów „jedności kontynentalnej”, jest fakt, iż zasadnicza większość analityków zachodnich, i to po wszystkich stronach politycznych kłótni wewnętrznych, za istotny punkt wyjścia w ocenie tego, co dzieje się na Ukrainie, przyjmuje zapomniany już także w naszej mentalności tzw. interes narodowy. Jest to ni mniej, ni więcej sposób oceny sytuacji związany z trzeźwą oceną tego, co dla danego kraju jest korzystne w perspektywie krótkoterminowej, jak i w wizji długofalowych konsekwencji. Uprzedzając zarzut o „niechrześcijański egoizm” takiego sposobu podchodzenia do tematu wojny, stwierdzić należy, że akurat ten element jest jak najbardziej ewangelicznym, gdyż wynika nie z szału ideologicznego, a raczej z poczucia odpowiedzialności za społeczność, w której żyję. Wystarczy wspomnieć tylko przypowieść o królu, który rozważa swoje możliwości, gdy nadciąga pod granice jego królestwa kilkukrotnie większa liczebnie armia przeciwnika. Oczywiście dla nas może to oznaczać, iż ponownie nikt nie będzie chciał umierać za Gdańsk. Ale w polityce nie liczą się sentymenty, tylko zimny rachunek. Ten argument warto stawiać sobie przed oczy, a szczególnie tym, którzy dzisiaj mamią nas „zintegrowanym Zachodem” i „zaufaniem europejskim”. Zatrzymanie się na polityce „marzeń o Zachodzie” doprowadzić może ponownie do uczynienia z naszego kraju strefy buforowej, rozbrojonej i wdzięczącej się jak rozebrana panienka do każdego, kto da jej ochłap bezpieczeństwa. Szczególnie że w tym momencie pojawia się jeszcze inna ciekawa dominanta komentarzy zachodnich analityków.
Zachód bez niebieskiej tabletki
Pomińmy milczeniem tych komentatorów światowej sceny politycznej, którzy właśnie w tym momencie zajmują się „palącą kwestią gwałconych w procesie produkcyjnym krów” czy też roztrząsają zagadnienie „praworządności”. Ich przypadłością winni zająć się lekarze posiadający wystarczające kwalifikacje w leczeniu chorób psychicznych. Gros analityków zwraca uwagę na zapętlenie się Europy Zachodniej w instytucjonalnych kłębowiskach interesów, czego efektem jest skrajna niemożność w podejmowaniu działań nie tylko defensywnych, ale zwłaszcza kontrofensywnych wobec polityki Kremla. W jednej z analiz, przygotowanej przez Center for European Policy Analysis, jak mantra przebijał się temat nie tylko niezborności działań państw Unii Europejskiej, ale również i Paktu Północnoatlantyckiego. Zwracano uwagę na fakt, iż NATO nie jest w stanie podjąć jakichkolwiek sensownych wspólnych działań, gdyż opowiedzenie się po którejkolwiek ze stron konfliktu zaowocuje jego rozbiciem, ponieważ albo poświęci się Europę Wschodnią, albo też wyrzuci za pokład sojuszu Niemcy, które żywotnie są związane z Rosją chociażby pępowiną Nord Stream 2. Owszem, te kasandryczne opinie można traktować na wyrost, lecz nie sposób nie zauważyć, że od dłuższego okresu czasu scalona w różnorakich gremiach Europa nie jest w stanie podjąć jakichkolwiek spójnych i realistycznych decyzji. Walki w zaciszu gabinetów dobre są w serialach science fiction, a nie w realnym politycznym świecie. Liczenie w tym momencie na spójne działanie instytucji zachodnich jest jak żądanie od 100-latka, by spłodził syna. Przykład Abrahama wyraźnie wskazuje, że bez boskiej pomocy to się jednak nie dokona. Spętany sam przez siebie Zachód może wyda coś na kształt nowego Monachium, ale na nic więcej nie liczyłbym w dzisiejszym konflikcie.
O czym więc dumać na polskim bruku?
Sytuacja naszego kraju w tym momencie jest trudna, ale nie beznadziejna. Istotnym jest jednak to, gdzie nadziei szukamy. Wbrew pozorom właśnie te zachodnie analizy mogą dać nam jasną wskazówkę w tym zakresie. Źródłem nadziei winniśmy być sami dla siebie. Odkrycie na nowo tego, co jest naszym narodowym interesem, może stanowić punkt zwrotny. Wiąże się to z koniecznością wzniesienia się ponad interesy partyjne, które, niestety, dla części elit naszego kraju są równoznaczne z realizacją interesów graczy zagranicznych. I chociaż polityczne sojusze są w dzisiejszym świecie koniecznością, to jednak przywrócić należy przynajmniej ten element naszej „dumy narodowej”, który pozwala nam samym ujmować siebie podmiotowo. Konieczne jest również zrozumienie, iż na naszej wschodniej granicy należy zakończyć „politykierskie rajdy z reklamówkami w rękach”, gdyż tam winny stacjonować nasze czołgi.
Ks. Jacek Świątek