Kultura
Źródło: ARCH.
Źródło: ARCH.

Przeżyć i nie zwariować

Literatura odradza się z trudem, bo współczesna kultura oferuje odbiorcom mnóstwo innych atrakcji, łącznie z fachowo zrobioną zagraniczną tzw. średnią prozą obyczajową czy psychologiczną, a naszym młodym z reguły nie chce się przyłożyć do roboty, do zbierania materiałów.

Pana publikacje zawsze zdobywały szeroki rozgłos w polskiej krytyce literackiej.

Dziękuję za dobre słowo, choć mam dość precyzyjne rozpoznanie, że jednak te moje publikacje nazbyt wielkiego rozgłosu nie zdobywały. Przez kilkadziesiąt lat, jakie upłynęły od czasu, gdy debiutowałem, napisałem wiele tekstów, z niektórych zbudowałem książki, ale dokonałem też kilku nienajlepszych wyborów. Chciałem się zajmować literaturą, a przy tym zachować niezależność. W czasach poprzedniego ustroju byłem przez dekadę jednym z nielicznych freelancerów, podjąłem pracę etatową w czasopismach, i tak już zostało. Do dzisiaj biorę udział w redagowaniu, na szczęście prestiżowego, tygodnika i miesięcznika literackiego. Zajmuje mi to mnóstwo czasu, choć też dostarcza dużo satysfakcji.

Jak Pan myśli: nurt „pisarzy chłopskich” wysechł , jak chcą niektórzy, czy coś się na tym polu dzieje? 

Skończył się w prozie polskiej „nurt chłopski”, bo skończył się proces społeczny, który był jego siłą napędową. Jednym z głównych haseł poprzedniego ustroju, zwłaszcza we wcześniejszej fazie jego istnienia, był awans społeczny: mieszkańcy wsi powinni przenosić się do miast, zasilać przemysł, zdobywać wykształcenie, by zmieniać strukturę warstwy inteligenckiej. Ten literacki nurt był efektem zderzenia ukształtowanej na wsi mentalności z nowymi warunkami cywilizacyjnymi i wyrazem tęsknoty za utraconym światem. Stąd rola, jaką w tym nurcie odgrywała wyobraźnia, pewien rygoryzm moralny i cała jego baśniowość. Potem, w miarę rozwoju choćby telewizji, ale także wzmacniania się więzi między miastem i wsią, ten szok kulturowy był coraz słabszy, aż prawie zanikł. No i brakło nurtowi paliwa. Myśliwski, jak to napisałem przed laty, podsumował całe to doświadczenie w „Kamieniu na kamieniu” i sam zajął się nieco inną literaturą. A nowi autorzy traktują wieś tak, jak każde inne środowisko i każdy inny temat – wydaje mi się, że to już nie jest żadna literacka niezwykłość, jak było choćby w czasach Tadeusza Nowaka czy Mariana Pilota.

Mimo czasu zniewolenia do 1989 r. w polskiej prozie i poezji ukazało się wiele wartościowych książek. Jacy pisarze i poeci z tego okresu przejdą do historii literatury? 

Oczywiście wszyscy wybitni. Może powiem rzecz niepoprawną politycznie, ale to zniewolenie, to rodzaj mitu. Odczuwali je boleśnie ci, którzy chcieli dążyć do odsłaniania w literaturze prawdy historycznej o sprawach polsko-rosyjskich czy ukrytych zasadach ustrojowych, bo natrafiali na bariery cenzuralne. Ale już ci, którzy tworzyli na przykład tzw. literaturę kresową, opisujący swoje utracone krainy dzieciństwa na wschód od Bugu, stworzyli wiele znakomitych utworów i je opublikowali. Ci, którzy traktowali literaturę jako sprawę „wewnętrzną”, pisali i wydawali. Zresztą, siła politycznych represji była różna w różnych okresach. Czy dla pisarstwa Iwaszkiewicza, Nałkowskiej bądź Różewicza może mieć znaczenie, w jakich warunkach pisali? Ich twórczość zawsze się obroni. Abstrahując od ustroju, władza zawsze ma skłonność do promowania wygodnych sobie tematów – teraz jest to np. powstanie warszawskie. A z drugiej strony, czy nasza wiedza o politycznej postawie np. Czeszki ma wpływ na wartość jego „Trenu”?

A życie literackie po 1989 r.? Podupadło przecież wiele wydawnictw, prestiż autora został wyraźnie nadwątlony…

W czasie transformacji ustrojowej potraktowano kulturę jak wszystkie inne dziedziny. Decydenci postawili na pełną swobodę ekonomiczną. I dobrze. Rynek zalały komercyjne powieści zachodnie, wydawcy zaczęli odrabiać zaległości, jakie mieliśmy w stosunku do literatury emigracyjnej. Ale w tym zapomniano na kilka lat o literaturze powstającej tu i teraz.

Literatura odradza się z trudem, bo współczesna kultura oferuje odbiorcom mnóstwo innych atrakcji, łącznie z fachowo zrobioną zagraniczną tzw. średnią prozą obyczajową czy psychologiczną, a naszym młodym z reguły nie chce się przyłożyć do roboty, do zbierania materiałów. Dziwię się zresztą nieustannie, że skoro istnieją utrzymywane przez państwo filharmonie, galerie, które służą sztuce niekomercyjnej, to dlaczego nie ma dwóch – trzech wydawnictw państwowych, które zajmowałyby się rodzimą literaturą artystyczną w szerokim rozumieniu określenia: krytyka, eseistyka.

Czy istnieje w Polsce „literatura feministyczna”? Co Pan myśli o fenomenie Doroty Masłowskiej?

Panie piszą i niech piszą jak najwięcej, i najlepiej, a jak piszą, to opisują przede wszystkim problemy pań. I co w tym niezwykłego? Tworzyły od czasów Safony, ale czy to zaowocowało jakąś inną literaturą? Jest jedna i ma być dobra. Literatura, o której Pan mówi, to pozorny byt wykreowany na fali feministycznego pospolitego ruszenia. Mamy cenić jakąś pisarkę dlatego, że jest feministyczna, a nie dlatego, że jest dobra? Albo jej kosztem niedoceniać lepszego pisarza męsko-szowinistycznego? To bzdura, podobna postulatom sejmowego parytetu płci. Mamy wybierać najlepszych, najbardziej sprawnych pod względem organizacyjnym, i najmądrzejszych.

Pytał Pan o Masłowską… To interesujące zjawisko, pomijam rozgłos medialny, które ma drugorzędne znaczenie i doprowadził do jej przecenienia. Ona ma świetny słuch językowy i patrzę z uwagą na to, co robi z literacką polszczyzną. Dobrze, że ktoś taki się pojawił i pokazał inną wrażliwość.

Jakie tendencje dają się zauważyć w polskiej krytyce literackiej?

Wiedziałem, że Pan mnie o to zapyta, a tu nie ma o czym gadać. Tendencja, jaką zauważam w krytyce polskiej, to skłonność do zaniku. Prawdziwe pisma literackie są kompletnie zmarginalizowane, tak zresztą, jak i ambitna literatura. Piszą do nich pracownicy wydziałów polonistyki wyższych uczelni, dlatego – jeśli to ich pisanie nazwiemy krytyką – jest to wszystko na ogół wyważone, bez odważnych diagnoz i postulatów. Uczony musi być przecież ostrożny i każdy sąd opierać na źródłach. Nie porywają się więc oni na intelektualne ryzyko, bez czego nie ma krytyki rozumianej jako specyficzna dyscyplina literatury. Dzisiejsza krytyka to lżejsza odmiana polonistycznego pisania.

W popularnych czasopismach działa grupa dziennikarzy, którzy pisują o książkach – to ważne: nie o literaturze, bo nie mają całościowej wizji. Nie chcę ich obrażać, ale widzę, że wiele z tego, co piszą, wysnute jest nie z indywidualnego namysłu nad lekturą, ale z materiałów promocyjnych, jakie rozsyłają do nich wydawcy. Dlatego pewnie większość książek im się podoba, bo chwalenie jest niezobowiązujące i zdawkowe, a krytyczny głos musi być przemyślany, wynikać z lektury. I oni bywają z reguły przedstawiani jako krytycy literaccy. Za moich czasów adepta krytyki literackiej nazywano recenzentem, a trzeba pamiętać, że pisane wtedy recenzje były na dzisiejszą miarę prasową wręcz esejami, nie notkami na 600 czy 700 znaków.

Pana najbliższe i dalsze plany twórcze?

Przeżyć to, co mnie jeszcze czeka i nie zwariować. Pomysłów mam sporo, tylko czasu mało. Z tekstów, które mam niewykorzystane, dałoby się ułożyć ze dwie tematyczne książki krytycznoliterackie, ale przeraża mnie nie tyle merytoryczna, co logistyczna strona przygotowań. Bo trzeba znaleźć wydawcę, któremu chciałoby się zająć czymś tak niedochodowym, jak krytyka, wykołować dotację, aż wreszcie wysłuchiwać mniej lub bardziej ukrytych pretensji wydawcy, że książka kiepsko się sprzedaje. Po co mi to? Mam natomiast nadzieję skończyć wkrótce kolejną książkę złożoną z pisanych pół żartem, pół serio szkiców o popkulturze. Czytelnicy powinni się bawić dobrze z pożytkiem dla siebie. W wolnych chwilach piszę konspekt książki o całym systemie oszustw i oszustów pasożytujących na ludzkim poczuciu samotności. A o megaplanach, które pewnie nie zostaną zrealizowane i którymi bawię się w myślach przed zaśnięciem, mówić nie będę, bo i po co.

Dziękuję za rozmowę.

Włodzimierz Korolczuk