Raban po panamsku
W Światowych Dniach Młodzieży w Panamie wzięło udział ponad 3,5 tys. Polaków. W tej grupie znalazło się także kilkadziesiąt osób z diecezji siedleckiej. Na pytanie, jak było, jednogłośnie odpowiadają: „gorąco, radośnie i zaskakująco”. Lot do Panamy trwał około 15 godzin. Kiedy wyjeżdżali, słupki termometrów w Polsce pokazywały kilka stopni na minusie. Gdy dotarli do Ameryki Środkowej, zderzyli się z ponad 30-stopniowym upałem. - Byliśmy ubrani na cebulkę, mieliśmy grube kurtki i zimowe buty. Kiedy wyszliśmy z samolotu, uderzyła nas fala gorącego powietrza. Na lotnisku czekali na nas wolontariusze z diecezji Colon, gdzie mieliśmy spędzić kilka najbliższych dni - wspomina ks. Paweł Bielecki z parafii Ducha Świętego w Siedlcach.
– Moja grupa liczyła 20 osób. Ku naszemu zaskoczeniu kierowca busa, który miał nas zawieźć na miejsce, oznajmił, że bagaże pojadą… na dachu pojazdu. Sprawnie wrzucił na górę wszystkie plecaki i obwiązał je sznurkiem. Kiedy ruszyliśmy w drogę, zaczęło padać. Część bagaży przemokła – opowiada.
Czasem bolały ręce
Każdy kolejny dzień przynosił nowe doświadczenia. Nasi pielgrzymi przez cały pobyt w Panamie mieszkali u miejscowych rodzin.
– Panamczycy posługują się językiem hiszpańskim. Nie znają angielskiego. Z nami było na odwrót – mówi Jagoda Sztylka. – Każdy z nas trafił do innej rodziny. W gronie współlokatorów można było napotkać Kameruńczyka, Niemca i Argentyńczyka. Trudno było dogadać się nie tylko z gospodarzami, ale i współtowarzyszami. Często komunikowaliśmy się przez translator Google. Droga do wzajemnego porozumienia była nierzadko bardzo długa, zdarzały się komiczne sytuacje, od „tłumaczenia” czasem bolały ręce, ale nikt się nie poddawał. ...
AWAW