Raban u bram nieba
Musiała pokonać wstyd, ukorzyć się, przyznać, że jest bezradna. Chciała, aby sędzia potwierdził jej prawa do spadku po mężu? Chodziło o to, by ktoś zmusił opornego szwagra do wypełnienia prawa lewiratu? Może powód rabanu pod drzwiami sędziego był jeszcze inny? Nie wiemy. Mamy do czynienia z waleczną, dojrzałą kobietą, która wiedziała, czego chce od życia. Jej bezradność wzmacniała determinację, budziła siłę. Finał pokazał, że było warto.
Historia stanowi pretekst do wyrażenia prawdy głębszej – wskazuje ją sam Jezus: to przypowieść o tym, że „[uczniowie] zawsze powinni się modlić i nie ustawać”, że cierpliwość i wytrwałość wpisane są w chrześcijaństwo. Że konsekwencja, nieustępliwość, gorliwość są miłe w niebie. I że Pan Bóg najwyraźniej… lubi narwańców.
Rodzi się pytanie: czy potrzebne Mu głośne kołatanie do bram niebios? Konieczny jest upór, skoro zna nasze serca lepiej niż my sami? Czy nie zakrawa to na okrucieństwo? Odpowiedź nie jest łatwa, choć Jezus daje ją w sposób klarowny: „Bóg, czyż nie weźmie w obronę swoich wybranych, którzy dniem i nocą wołają do Niego, i czy będzie zwlekał w ich sprawie? Powiadam wam, że prędko weźmie ich w obronę”.
O co więc chodzi? Ów ewangeliczny upór nam jest potrzebny. Pan Bóg pozwala się prosić. Po ludzku rzecz ujmując, zwleka z interwencją, aby wytrącić nam nasze „atuty” z dłoni. Prawda jest taka, że trzymamy je uparcie w zanadrzu, w nich pokładamy nadzieję, ponieważ nie do końca Mu wierzymy. Modlitwa, wiara nazbyt często są „na wszelki wypadek” – jako dopełnienie naszych braków, polisa ubezpieczeniowa „w razie czego”. A On chce być Pierwszy, Najważniejszy, Jedyny! Chce, aby skruszeniu uległy skamieliny w ludzkim sercu. To one najpierw mają runąć – niczym mury Jerycha – aby zrobić miejsce dla Boga.
Zadziwiające, z jakim uporem powraca przez wieki herezja pelagianizmu, która wywołała spore zamieszanie w młodym Kościele. Wedle jej wyznawców łaska Boża nie jest konieczna do zbawienia – można je osiągnąć dzięki własnemu wysiłkowi. Innymi słowy: można je sobie kupić, wystarczy być „dobrym człowiekiem” (kard. Sarah mówi o „herezji dobroludzizmu”), ewentualnie tworzyć pozory przynależności do Kościoła z jednoczesną negacją np. sakramentów św. Wielu ludzi żyje w przekonaniu, że wszystko zależy od nich albo od księdza, który – niczym półbóg – ma wypełniać wolę ludu; od Kościoła, którego podstawowym zadaniem jest troska o dobre samopoczucie wiernych. I że bez wysiłku, bez ewangelicznego kołatania i „tracenia czasu” na modlitwę, niedzielną Eucharystię można sobie będzie „załatwić” w stosownym czasie przepustkę do nieba. Ale to nie tak.
Ks. Paweł Siedlanowski