Recepta na samotność
Halinę znają w bloku wszyscy. Kobieta obyta, uprzejma, a i z wyglądu niczego sobie, nic więc dziwnego, że przyciąga wzrok i wzbudza emocje. „Zgorszenie tylko sieje! I żeby tak człowieka statecznego, katolika…” - podsłuchane przez okno sąsiadki nie kryły oburzenia. „Toż po ślubie są!” - upomniała najmłodsza z grona, argumentując, że pozostałe gadają, bo zazdroszczą. „A którą kiedy mąż kwiatami zaskoczył? Dlatego fart Halinki każdej solą w oku” - dodała, pielęgnując zasadę, że o nieobecnych mówić można dobrze albo wcale. Ba, gdyby tylko dłużej żyła na świecie, wiedziałaby, że tym, co najbardziej drażni ludzi, bywa cudze szczęście.
Kiedy Halina poznała Wiesława, stan wdowieństwa mierził ją niemiłosiernie. – Bo ile można odpoczywać? – pyta. – A jak nikt się nie krząta, to i do ścian przyjdzie mówić. Dzieci jak małe, to jeszcze… Potem, samo życie… – macha ręką i zamyśla się na znak, że dalej będzie opowiadać.
– Z Marianem (świeć Panie nad jego duszą!) żyliśmy nie najgorzej. Bez romantyzmu, ale i bez przekleństw. On sobie, ja sobie, choć dwóch córek żeśmy się doczekali – komentuje. – Chłop był dobry, tylko niezaradny; jak pościeliłam, tak spaliśmy. Nigdy się nie buntował, bylebym tylko jemu nie kazała podejmować decyzji. „W naszym domu to mama portki nosi” – żartowały córki. Z drugiej strony umiał postawić na swoim – akcentuje. – Zawsze powtarzał, że musi umrzeć przede mną, bo kto go pochowa… I dotrzymał słowa!
Halina podchodzi do stolika, na którym stoi wazon ze świeżymi kwiatami, i sięga po fotografię. – To moje dziewczynki pod koniec podstawówki – wyjaśnia. – Kaśka, czyli starsza, chciała do miasta. I poszła. Basia, młodsza, wyszła za chłopaka stąd i gospodaruje u teściów. Naszej nie chcieli – wskazuje na Marianową ojcowiznę. ...
AW