Rewolucja czy… kiełbasa? Jeszcze o frankowiczach
Złożone przez PO w sejmie propozycje zmian w spłacie kredytów w CHF miały okazać się małą rewolucją, a w każdym razie krokiem w kierunku normalności. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że w rzeczywistości mamy do czynienia ze zwykłą przedwyborczą kiełbasą mającą podratować tonący okręt platformersów. O co zatem chodzi?
Zacznijmy od tego, że PO rządzi już od… jakiegoś czasu. Problem kredytów w CHF również nie powstał w ostatnich dniach, w odróżnieniu od na przykład kwestii zagubienia pociągu Intercity w okolicach uroczej wioski Kobiór.
Propozycja PO wydaje się (niestety, tylko pozornie) całkiem znośna, ale czy nie dało się wpaść na ten błyskotliwy pomysł nieco wcześniej? Jakie mogą być skutki wprowadzenia w życie tego planu?
Dobre warunki. Ale kto je spełni?
Żeby nie było wątpliwości: nie kibicuję żadnej ze stron, staram się jedynie przedstawić obiektywne fakty. A wyglądają one następująco – aby otrzymać rzeczoną „pomoc”, kredytobiorca musi spełnić pewne warunki. Przede wszystkim może posiadać tylko jedno mieszkanie lub dom, przeznaczony na własne potrzeby. To jeszcze da się przełknąć i jest do pewnego stopnia zrozumiałe. Ponadto wartość kredytu musi wynosić powyżej 120% aktualnej wartości mieszkania, które zabezpiecza kredyt. Ten punkt również brzmi całkiem sensownie. Dalej natomiast robi się ciekawiej. Kolejny punkt planu zakłada bowiem, że lokum nie może być duże – o ile w przypadku mieszkania 75 m² jest jeszcze do przyjęcia, o tyle dom o powierzchni poniżej 100 m² jest raczej rzadkością (chyba że usadowiony został w ogródkach działkowych). Co prawda ten warunek nie dotyczy osób posiadających co najmniej troje dzieci, ale znów – statystyczna polska rodzina to raczej 2+1, ewentualnie 2+2. I można śmiało założyć, że ten niekorzystny demograficznie trend raczej się utrzyma.
Jak widać, warunki, jakimi PO obwarowała udzielenie pomocy, przypominają nieco te z rozmowy kwalifikacyjnej: „Poszukujemy 25-latka z minimum 30-letnim doświadczeniem i biegłą znajomością dialektu seczuańskiego”.
Kto zapłaci za ten pomysł?
PO szacuje, że z nowej ustawy skorzysta ok. 60 tys. kredytobiorców. Biorąc pod uwagę ogólną liczbę frankowiczów, nie jest to szczególnie imponująca liczba, a powyższe wymagania sprawiają, że wydaje się ona być wersją nadto optymistyczną. Obliczony przez PO koszt dla banków, mający wynieść ok. 9-9,5 mld zł, może być już bardziej realny, a zapłacą go prawdopodobnie… posiadacze kont. Czyli my wszyscy. Nasuwa się zatem kilka wniosków, które powinniśmy wziąć pod uwagę niezależnie od naszych poglądów politycznych:
1. Kto realnie zapłaci za ten pomysł? W teorii oczywiście banki, w praktyce może to jednak oznaczać podniesienie opłat za użytkowanie kont, kart płatniczych itp. Bank nie jest instytucją charytatywną i nie świadczy darmowej pomocy, a poniesione koszty w jakiś sposób sobie skompensuje.
2. Czy można liczyć na to, że propozycja PO rozwiąże problem frankowiczów? Oczywiście że nie Należy raczej spodziewać się dość słabego odzewu, tym bardziej, że kredytobiorcy mają czas a podjęcie decyzji aż do 30 czerwca 2020 roku. Ludzie, którzy raz sparzyli się na umowach z bankiem, będą raczej ostrożnie podejmować wiążące decyzje finansowe, tym bardziej, że przewalutowanie kredytu we frankach w chwili obecnej spowoduje tzw. realizację straty. Innymi słowy – frankowicz, decydując się na pomoc, przewalutuje kredyt po znacznie wyższym kursie, niż go zaciągał, dzięki czemu wartość jego długu wzrośnie. A co będzie, jeśli kurs za kilka miesięcy spadnie? Komu złoży podziękowania?
3. Należy raczej liczyć, że kredytobiorcy nie dadzą się powtórnie nabić w przysłowiową butelkę i skorzystają z alternatywnych opcji. Nie są one może tak spektakularne jak propozycja PO, ale w odróżnieniu od niej – skuteczne.
Konrad Czapski