Romans z wartościami
Obowiązków jest rzeczywiście sporo, ale bez przesady. Doba ma aż 24 godziny, a ja nie jestem ze wszystkim sama. Mój mąż jest tu nieoceniony, a i dzieci, zwłaszcza starsze, uczestniczą czynnie w życiu rodziny. Poza tym kiedyś w końcu kładą się spać, a wtedy wieczory mamy z mężem dla siebie. To jest czas na rozmowę, ale i na nasze zainteresowania. W moim przypadku czytanie i pisanie. Oczywiście w ciągu dnia też można znaleźć chwilę dla siebie. Bycie mamą jest trochę jak nocny dyżur lekarza. Czasem nie dzieje się nic, a czasem, jak się zadzieje, to nie wiadomo, w co ręce włożyć. Zatem, gdy nie dzieje się nic, dzieci się ładnie bawią lub uczą, biorę książkę do ręki i czytam. Bywa i tak, że siadają obok mnie z własnymi lekturami. Nawet najmłodsza, półtoraroczna córeczka, potrafi kilkanaście minut posiedzieć i przeglądać swoje książeczki. Z pisaniem jest trudniej. Tu potrzeba większego skupienia, ale bywało, że pisałam w ciągu dnia. Poza tym kilkanaście lat byłam nauczycielem w szkole i nauczyłam się pracy w domu. Dzieci też wiedzą, że mama musi popracować, jest czymś zajęta. One mają siebie, więc się nie nudzą. Chyba z jednym dzieckiem byłoby trudniej niż z siódemką...
Skąd pomysł na chrześcijański romans? Jeśli mogę użyć takiego określenia…
Określenie jest jak najbardziej trafne, bo ta książka miała być właśnie romansem, ale nieco innym. Chciałam, by stanowiła alternatywę wobec takich, w których nie ma odniesienia do Boga i wartości chrześcijańskich. Bardzo mi tego brakowało w czytanych na co dzień książkach, postanowiłam więc sama taką napisać. A skąd pomysł na tę konkretną historię? Wymyśliłam ją już dawno temu. Bardzo lubię tworzyć w myślach różne historie i ta jest właśnie jedną z nich.
Czy dzisiaj brakuje powieści obyczajowych, które nawiązywałyby do Boga i wiary?
Niestety tak. Nawet jeśli znajdziemy coś w księgarniach czy bibliotekach, są to głównie tłumaczenia amerykańskich autorek. Rodzimych powieści katolickich, osadzonych w polskich realiach jest zdecydowanie za mało. Proszę zauważyć, że nawet jeśli w książce czy filmie pojawiają się pozytywne wartości, to brak w nich odniesienia do Boga i religii. Tak jakby to, że ktoś się modli czy przestrzega zasad etyki katolickiej, było czymś wstydliwym. A przecież nie jest. Dlatego moi bohaterowie są wierzący i o tym otwarcie mówią, bo wiara i Bóg są sensem ich życia.
No właśnie, Ania i Marcin – to główni bohaterowie książki, którzy – gdyby nie wspólna winda w pracy – nie mieliby prawa się spotkać. Ona wychowana w katolickim domu, wierna wynikającym z wiary wartościom. On – mężczyzna po przejściach, któremu z Bogiem raczej nie po drodze. Mimo to zakochują się w sobie, choć niewiele osób wokół daje im szansę. Dzisiaj, mam wrażenie, takich związków wierząca – niewierzący lub odwrotnie jest coraz więcej. To znak naszych czasów?
Ludzi wierzących jest rzeczywiście coraz mniej. Nie znaczy to jednak, że po drugiej stronie przybywa wrogów religii. Sporo jest osób zagubionych, poszukujących, zranionych. I taki jest właśnie Marcin. Dobrze, że Ania się go nie wystraszyła, nie odrzuciła tylko dlatego, że nie chodzi do kościoła. I dobrze, że on jej nie przekreślił, nie przykleił łatki „nawiedzonej”. Jednak sytuacja opisana w książce nie musi się zdarzyć. Wiele związków rozpada się ze względu na różnice światopoglądowe, wielu wierzących rezygnuje z chodzenia do kościoła, z modlitwy i katolickiej moralności. Miłość, stan zakochania tak ich zaślepia, że gotowi są zrezygnować z najwyższych wartości. Powieściowa Ania też miała chwile załamania… Dlatego nie ma w tym temacie prostych rozwiązań. Każdy przypadek należy rozważyć indywidualnie.
Ania po cichu liczy, że nawróci Marcina, przekonując zakochanego w niej chłopaka, by poszedł z nią na sylwestra do duszpasterstwa, Mszę św. itd. Czy mamy prawo „nawracać” niewierzącego człowieka, z którym jesteśmy? A może, skoro zależy nam na drugiej osobie, powinniśmy modlić się, by spotkała ona prawdziwego Boga, a nie „wkręciła się” w nasz pomysł na szczęśliwy katolicki lifestyle?
Wydaje mi się, że konieczne jest i jedno, i drugie. Modlitwa to lokomotywa wszelkich działań. Bez niej nic się nie uda, ale pamiętać też trzeba, że mamy równocześnie dawać świadectwo: delikatnie zachęcać, pokazać drugiej stronie, jak żyjemy, w co wierzymy. No i, oczywiście, nie możemy ulegać w kwestiach moralnych. Jeśli nasz katolicki lifestyle wynika ze szczerej pobożności, to nie ma w nim niczego złego. Może on nawet przyciągnąć kogoś do Boga. Dlatego uważam, że dobrze, iż Ania proponowała Marcinowi udział w Mszy św. czy zabawie sylwestrowej w duszpasterstwie, że inicjowała ważne rozmowy. Proszę zauważyć, iż nie naciskała, do niczego nie zmuszała, choć cierpliwości jej przecież często brakowało…
„Kocham cię mimo wszystko” porusza także kwestię czystości przedmałżeńskiej. To dzisiaj chyba niszowy temat?
Nie dość, że niszowy, to dla wielu po prostu dziwaczny, czy nawet śmieszny. Media, ikony popkultury, a nawet literatura promują zupełnie inny styl życia. Dla mnie temat czystości jest bardzo ważny. Mnie i mężowi udało się jej dochować, co wyraźnie procentuje w naszym małżeństwie. Chciałam poprzez tę powieść pokazać, że czystość jest możliwa i… po prostu piękna. Pozwala rozwijać się narzeczonym na wielu innych poziomach. Pomaga dostrzec to, co najważniejsze, co niewidoczne dla oczu. Pozwolę sobie przytoczyć tu fragment książki. Dotyczy Marcina, który właśnie odbył z Anią rozmowę o wierze i czystości przedmałżeńskiej: „W tym momencie uświadomił sobie, że w gruncie rzeczy wobec żadnej ze swoich byłych dziewczyn nie czuł czegoś takiego. Nie miał powodu, by czekać na cokolwiek. One nie mogły mu zaoferować więcej niż to, co dostawał niemal od razu. Tym razem było inaczej”.
Ania przyznaje, że choć na rekolekcjach wielokrotnie słyszała o czystości przedmałżeńskiej, nie wiedziała, że tak trudno będzie jej dochować, gdy pojawi się właściwy mężczyzna. Czy powinniśmy otwarcie mówić o napięciach, które się w nas rodzą w związku z tą kwestią? W przypadku Ani i Marcina m.in. z tego powodu dochodzi do nieszczęścia…
Myślę, że powinno się mówić o wszystkich aspektach miłości, która rodzi się między kobietą i mężczyzną. Człowiek składa się z duszy i ciała i o tym drugim nie możemy zapominać, a często, niestety, popadamy z jednej skrajności w drugą. Wszystko, co cielesne, uważamy za grzeszne, a przecież tak nie jest. Kiedy rodzi się uczucie, zaraz po nim pojawia się pożądanie. Cała sztuka polega na tym, by umiejętnie nad nim zapanować, by poznać siebie nawzajem, wspólnie wyznaczyć granice, których przekraczać się nie powinno. Dlatego dobrze jest, że Kościół naucza, by nie współżyć przed ślubem. Ta ostateczna, odgórnie wyznaczona, granica ma pomagać zakochanym w pielęgnowaniu prawdziwej, czystej miłości. Przepisy, zakazy ustanawiane są po to, by nas chronić. Tak też jest z kwestią czystości przedmałżeńskiej. A że nie jest łatwo… A czy ktoś mówił, że będzie? Przecież mamy przechodzić przez ciasną bramę. Z Panem Bogiem jednak wszystko jest możliwe.
Książka porusza też kwestię relacji, w której dorosłe dzieci boją się sprzeciwić rodzicom, nawet za cenę własnego szczęścia, miłości. Wydaje się, że to dzisiaj problem wielu rodzin…
To jest właśnie bardzo dziwne, bo przecież każdy z nas pragnie być dobrym rodzicem, nie chce powtarzać błędów swojej matki czy ojca, a mimo to relacje z dorosłymi dziećmi układają się często nie najlepiej. Odwieczny konflikt pokoleń? Myślę, że gdyby istniała jedna odpowiedź, jakiś uniwersalny klucz do rozwiązania tych konfliktów, problem nie byłby tak masowy. Jedno jest jednak pewne. Obie strony powinny dbać o dobre relacje i modlić się: rodzice za dzieci, a dzieci za swoich rodziców. W powieści, rzeczywiście, mamy przedstawioną trudną relację między Anią a jej matką. Proszę jednak zauważyć, że obie kierują się miłością, a pani Janina dodatkowo macierzyńską troską. Ona naprawdę chce dobrze… Ania z kolei nie potrafi do końca odciąć pępowiny. A powinna. Jest już przecież dorosła… Sytuacja nie jest więc czarno-biała. Opisałam ją trochę ku przestrodze, mam przecież dzieci, które za niedługo też będę dorosłe…
Czytając katolickie książki, mam wrażenie, że ich autorzy często wpadają w pewne schematy. Jednym z nich jest moralizowanie. Jak Pani udało się tego uniknąć?
A udało się?
Bez dwóch zdań.
Szczerze mówiąc, to pisząc, nie myślałam o tym, czy już moralizuję, czy jeszcze nie. Chciałam pokazać pewną historię, a w niej zwyczajnych ludzi. I w tym przemycić ważne dla mnie treści. Chciałam się podzielić swoimi przemyśleniami, wkładając je w usta swoich bohaterów. Mam nadzieję, że taki przekaz nie jest nachalny i łatwiej trafi choćby do młodej czytelniczki lub młodego czytelnika. Ja sama, czytając, lubię analizować postępowanie i decyzje bohaterów, zastanawiać się, co ja bym zrobiła w danej sytuacji. Myślę, że powieść jest dobrym sposobem podzielenia się z drugim człowiekiem wiarą i pomysłami na życie.
Jest Pani mamą siedmiorga dzieci, które w dodatku edukuje w domu. Jak przy tylu obowiązkach znaleźć czas na pisanie, czas dla siebie?
Obowiązków jest rzeczywiście sporo, ale bez przesady. Doba ma aż 24 godziny, a ja nie jestem ze wszystkim sama. Mój mąż jest tu nieoceniony, a i dzieci, zwłaszcza starsze, uczestniczą czynnie w życiu rodziny. Poza tym kiedyś w końcu kładą się spać, a wtedy wieczory mamy z mężem dla siebie. To jest czas na rozmowę, ale i na nasze zainteresowania. W moim przypadku czytanie i pisanie. Oczywiście w ciągu dnia też można znaleźć chwilę dla siebie. Bycie mamą jest trochę jak nocny dyżur lekarza. Czasem nie dzieje się nic, a czasem, jak się zadzieje, to nie wiadomo, w co ręce włożyć. Zatem, gdy nie dzieje się nic, dzieci się ładnie bawią lub uczą, biorę książkę do ręki i czytam. Bywa i tak, że siadają obok mnie z własnymi lekturami. Nawet najmłodsza, półtoraroczna córeczka, potrafi kilkanaście minut posiedzieć i przeglądać swoje książeczki. Z pisaniem jest trudniej. Tu potrzeba większego skupienia, ale bywało, że pisałam w ciągu dnia. Poza tym kilkanaście lat byłam nauczycielem w szkole i nauczyłam się pracy w domu. Dzieci też wiedzą, że mama musi popracować, jest czymś zajęta. One mają siebie, więc się nie nudzą. Chyba z jednym dzieckiem byłoby trudniej niż z siódemką…
Na koniec zapytam, czy w historii Ani i Marcina oraz Patrycji i Mikołaja są jakieś wątki osobiste z Pani życia?
Oczywiste jest, że pisząc, czerpię z osobistych doświadczeń, ale także tego, co gdzieś zobaczyłam, usłyszałam. Podpieram się też wyobraźnią. Pojawiają się więc osobiste wątki, przemyślenia, ale przerzucam je na bohaterów. Odtąd już nie są moje. Zresztą nie chciałam pisać o sobie. Historia moich bohaterów jest całkowicie wymyślona i nawet jeśli któryś z nich kogoś przypomina, to nie był to zamierzony efekt. Realne są za to miejsca. Duszpasterstwo akademickie przy kościele pw. św. Anny w Warszawie jest mi szczególnie bliskie. To tam poznałam swojego męża, tam wzięliśmy ślub i ochrzciliśmy nasze pierwsze dziecko. Do dziś lubię tam powracać. Choćby jedynie na kartach powieści.
Dziękuję za rozmowę.
Małgorzata Lis, Kocham cię mimo wszystko, eSPe, Kraków 2019.
MD