Komentarze
Równi i równiejsi

Równi i równiejsi

Jakiś czas temu uczestniczyłam w szkoleniu. Towarzystwo mieszane, czyli damsko-męskie; ludzie, którzy już coś tam w życiu przeżyli, widzieli, statystycznie w średnim wielu. Zajęcia to, najogólniej rzecz ujmując, trening psychologiczny, uczenie asertywności itp. W pewnym momencie prowadząca prosi, aby kursanci otworzyli torby.

Wszyscy - jak jeden mąż - wykonują polecenie. Panie przepraszają, że mają bałagan, nerwowo próbują coś uporządkować, usprawiedliwiają się - jedne, że w torebce nie da się utrzymać porządku, inne, że zazwyczaj go mają, a tylko wyjątkowo nie; panowie dopytują, czy neseser to też torba, i po usłyszeniu twierdzącej odpowiedzi publicznie demonstrują jego zawartość.

Prowadząca przebiega pomiędzy nami, pobieżnie rzuca okiem, czy wszystkie torby otwarte, i udziela nam reprymendy.

– A gdybym poprosiła, żebyście mi oddali wszystkie pieniądze, też byście to zrobili? – pyta mocno zaskoczona naszą postawą.

Myślę, że mogłoby tak być. W końcu była urzędniczką. A urzędnik dla wychowanego w PRL Polaka to niemal nadczłowiek i musowo go słuchać. A już urzędnik mundurowy to dopiero gość!

Tylko w taki sposób mogę sobie wytłumaczyć nagłośniony w ostatnich dniach (za sprawą ogłoszenia wyroku) incydent, do jakiego doszło pod koniec ubiegłego roku w Świdniku. Późnym wieczorem (ok. 22.00), śpiącego po (jak sam mówił) wypitych wcześniej trzech piwach mężczyznę budzi policja. Stróż prawa prosi właściciela (czyli budzonego) o przestawienie samochodu, bo tarasuje komuś wyjazd. Ten wykonuje polecenie (przemieszcza auto o 3 m) i zostaje zatrzymany za jazdę pod wpływem alkoholu. Sąd, nie dopatrzywszy się żadnych okoliczności łagodzących, skazuje człowieka na rok w zawieszeniu na cztery miesiące (łagodnie, bo wcześniej nie był karany) i – też na rok – zabiera mu prawo jazdy. Wszak spowodował stan zagrożenia. Mógł przekazać kluczyki sąsiadowi – argumentował sąd.

Dwa miesiące temu 32-letni kierowca potrącił ponad 20 osób na sopockim molo i deptaku. Z wykształcenia psycholog, wielbiciel Quentina Tarantino odmówił złożenia wyjaśnień. Pojawiły się informacje, że, wjeżdżając w tłum, zrealizował scenariusz z jednej z książek poczytnego pisarza Stephena Kinga. Sam zresztą też scenariusz jakiś napisał, ba, nawet poleciał do USA, żeby go skonsultować albo sprzedać.

I oto po kilku dniach od wypadku dowiadujemy się, że ten obieżyświat i twórca w momencie spowodowania katastrofy był niepoczytalny. Biegli psychiatrzy utwierdzili się w tym przekonaniu już po pierwszym badaniu delikwenta. Co to oznacza? Ano to, że śledztwo skazane jest na umorzenie.

Nazwy choroby szalonego kierowcy postanowiono – zapewne dla dobra sprawy – nie ujawniać. Podejrzliwi zastanawiają się jednak, czy nie jest ona z tych, co pomroczność jasna, pourazowy zespół przeciążeniowy goleni albo choroba filipińska. A takie przypadłości (pojawiające się tylko u wyjątkowych osób), jak wiadomo, eliminują ich posiadaczy z grona ponoszących konsekwencje swoich czynów. Co innego pospolite przypadki pospolitych obywateli. Tu nawet absurd może być powodem wymierzenia kary.

Anna Wolańska