Royal Baby
Co prawda spoglądamy nań z przymrużeniem oka, ale zawsze i tak przymrużone oko wystarczy, by łezka się zakręciła. Tylko nie do końca wiadomo, czy łezka żalu, czy łezka ironii.
Myślę, że większość z nas tak właśnie potraktowała doniesienia medialne o wybuchu swoistej euforii obywateli Anglii, gdy podano wiadomość o narodzinach drugiego dziecka księcia Williama i jego żony Catherine (dla osiągnięcia efektu „zbliżenia z ludem” przez media nazywanej Katy, podobnie jak William Jefferson Blythe III Clinton nazywany był Billem). Spoglądając na samozwańczego herolda – krzykacza, obwieszczającego narodziny kolejnej osoby w królewskim rodzie, z uśmiechem lekkiego politowania przyjęliśmy atmosferę podniecenia tłumnego i uznaliśmy ją za nic nieznaczący folklor angielski. Największe jednak zdziwienie ogarnęło nie tylko dziennikarzy, lecz również konsumentów ich pracy, gdy okazało się, że w wyniku tych narodzin wśród dumnych mieszkańców Albionu wzrosło poparcie dla… monarchii jako ustroju państwowego. To zadziwienie znacznej części naszych obywateli można byłoby skwitować prostym stwierdzeniem, że niczego innego nie można spodziewać się po społeczeństwie przypominającym carskie miasto gubernialne, pełne urzędników i ludności napływowej spośród uwłaszczonych przez cara. Mentalność takiej populacji jest dość prosta: poczucie własnej wyższości czerpie z przekonania o nieomylności trendów mody oraz własnej predestynacji do ruszania z posad bryły świata, przy czym owa predestynacja pozwala jej wypowiadać się na tematy wszelakie bez względu na posiadane wiadomości i wysokość ilorazu inteligencji. Doskonałe paliwo napędowe dla wszelkiej demokracji – poczynając od tej, co skazała Sokratesa, a na ludowej kończąc.
Który raz nadzieję dano?
Powie ktoś, że się czepiam. Być może, ale warto zobaczyć, jak w takim społeczeństwie rozgrywa się chociażby kampanię wyborczą. Jest to nawet na czasie, gdyż wyścig do fotela prezydenckiego (przynajmniej w pierwszej turze) dobiegnie końca w najbliższą niedzielę. Byliśmy w tej kampanii karmieni wieloma obietnicami, powielanymi i jakby nowymi. Ale o co tak konkretnie chodziło? Ciekawa jest analiza kampanii prezydenckiej wspomnianego Williama Jeffersona Blythe’a Clintona (w demokracji Billa Clintona). Jego kampania z 1992 r. opierała się na trzech filarach: po pierwsze miał prezentować się jako zwykły facet (ordinary guy), po drugie miał wzbudzać współczucie (tatuś bił jego i mamę, on sam miał do szkoły pod górkę, a jednak wyrósł na kandydata pewnego), po trzecie – deklarować zmianę. Znamienne dla wszystkich tych filarów kampanijnych było to, że w żaden sposób nie mógł pokazać, że wyrasta ponad przeciętną. Bo jaką nadzieję może dać zwykłym obywatelom, którzy pod wpływem medialnych przekazów marzą tylko o jednym – maleńki fleszyk na ściance dla celebrytów i troszkę zmysłowej przyjemności (coś na poziomie filmu „Walka o ogień”)? Tylko jedną – wy też możecie, bo ja jestem jednym z was. Salony otwarte są dla przeciętnych jak w czasie rewolucji (nieważne czy francuskiej, czy bolszewickiej). Owo magiczne zdanie: „Wy też możecie!” dość szybko przeformatowano w hasło: „My możemy!” (We can!), z którym ruszył do boju inny lewicowy polityk amerykański – Barack Hussein Obama II (dla potrzeb kampanijnych skrócony do pierwszego imienia i nazwiska). Wy możecie, ale tylko wówczas, gdy ja zostanę prezydentem. Wtedy dokona się cud i będziecie na salonach. A przynajmniej, jak w dawnych czasach, klasa robotnicza będzie jadła kawior i piła szampana ustami swoich przedstawicieli.
Wszystkie znane piosenki brzmią tak samo
Słów zacytowanych w śródtytule nie wypowiedział zblazowany i sfrustrowany muzyk alternatywnego brzmienia, ale jeden z lewicowych myślicieli XX w. – Theodor Ludwig Wiesengrund, zwany popularnie Theodorem W. Adorno. Przypominam je sobie zawsze, gdy słyszę (nie tylko w czasie obecnej kampanii) o antysystemowości jakiegoś kandydata. Pozorność starań o tzw. rozwalenie systemu wynika po prostu z tego, że samo kandydowanie jest wejściem w określony system, a jedynym możliwym rezultatem wybrania „antysystemowego” kandydata jest co najwyżej zbudowanie kolejnego systemu. Czym więc jest „antysystemowość”? Po prostu chęcią zastąpienia dotychczasowego dzierżyciela władzy lub innego, który chce objąć po nim schedę. Czemu zatem pieje się o „antysystemowości”? Bo to jest znana gubernialnemu miasteczku śpiewka rewolucyjna, owo „ruszanie z posad bryły świata”. „We can!” – jak w pomysłach systemowych liberalno-lewicowych działaczy systemu. Podlizywanie się urzędniczo-uwłaszczeniowemu społeczeństwu to nic innego, jak metoda Clintona, o której wspomniałem wyżej. Nieżyjący już Andrzej Lepper swego czasu wybatożył pewnego urzędnika, a dzisiaj to samo proponuje jeden z kandydatów „antysystemowych”. Czym więc różni się kołchoz od liberalnego społeczeństwa? Ta sama pogarda dla racjonalności, nawet jeśli posiada polor logiki. W gruncie rzeczy chodzi po prostu o zaspokojenie żądz, wśród których potrzeba znaczenia jest jedną z ważniejszych. Dawniej społeczność mogła wyżyć się, obrzucając zgniłymi warzywami i innymi śmieciami wskazaną przez władzę osobę, przykutą do pręgierza. Dzisiaj wystarczą hasła wyborcze. Bo chęć zaspokojenia własnych żądz jest ta sama.
Mogły wszystko lub nie mogły nic
Te słowa przeczytałem w jednej z powieści, której bohaterkami były kurtyzany. Można je sparafrazować, odnosząc do dzisiejszego społeczeństwa demokratycznego: możemy wszystko i nie możemy nic. Dlatego ze zdziwieniem przyjmujemy wzrost popularności monarchii na Wyspach Brytyjskich. W demokratycznym ruszaniu z posad bryły świata ta jedna rzecz stanowi o stałości i pewności. Co więcej – rodzi dziedziców. Tylko tradycja jest płodna. Reszta jest hodowlą. Warto o tym pamiętać w elekcyjną niedzielę.
Ks. Jacek Świątek