Rozwijajcie się w marszu…
Chodzi mianowicie o szykowany na 7 maja marsz w obronie demokracji w Polsce, który zjednoczyć ma wszystkich od prawa do lewa, aby przeciwstawić się obecnie rządzącej partii. Zdaję sobie sprawę, że takie pisanie nie jest być może nacechowane obserwacją rzeczywistości i ma w sobie cokolwiek z wróżenia z fusów. Nie chodzi mi jednak, by zastanawiać się tylko nad liczebnością i oddźwiękiem medialnym Błękitnego Marszu.
Zresztą wspomnienie tego, co działo się w końcówce rządów Prawa i Sprawiedliwości przed blisko dziesięciu laty, jest aż nadto widoczne w podejmowanych działaniach. Nie będę również odnosił się do sposobów zapewnienia frekwencji na tymże marszu, bo w końcu każda partia czy ugrupowanie może na swój sposób zachęcać ludzi do udziału w życiu społecznym. Z marszem tym mam inny kłopot, mianowicie nie jestem do końca przekonany o tym, co jest jego celem Rozumna działalność człowieka objawia się przede wszystkim w tym, że podejmowane przez niego działania zmierzają w jakimś celu. Po prostu chce się coś osiągnąć. W przypadku owego marszu nie wiem, czemu właściwie on ma służyć?
Czyż ulegniemy w walce?
Pierwszą i wydawałoby się najbardziej oczywistą przesłanką do organizacji marszu jest chęć wywalczenia jakiegoś prawa lub obrona czegoś, co jest w niebezpieczeństwie. Tak było drzewiej, tak jest i dzisiaj. Ludzie jednoczą się w działaniu w obliczu realnego zagrożenia i podejmują określone działania, łącznie z walką zbrojną, tylko wówczas, gdy coś im zagraża. Śledząc doniesienia medialne nie sposób nie zauważyć, że uczestnicy manifestacji, która ma odbyć się w Warszawie, za zagrożony uznają system demokratyczny w Polsce. Celem więc zgromadzenia w naszej stolicy ma być obrona demokracji. Jeśli pojąć demokrację jako sposób na taką organizację życia społecznego, w którym każdy może bez przeszkód wyrażać swoje poglądy, wówczas właśnie sama manifestacja staje się jego najpełniejszym wyrazem i zarazem wskazaniem na… niezagrożony jego byt. Mówiąc prościej – sam fakt możliwości manifestowania bez przeszkód jest apoteozą demokracji. A to oznaczałoby, że „Błękitny Marsz” jest wyrazem istnienia czegoś, co chce obronić w czasie przemarszu przez stolicę. Przyznam się, że pachnie to lekką schizofrenią. Pomijam już fakt zupełnej swobody w jego organizacji. Przypomnieć należy ubiegłe lata, gdy w czasie przygotowań chociażby do Marszu Niepodległości w Warszawie policja urządzała naloty na jego potencjalnych uczestników w całym kraju. Przygotowujący manifestację 11 listopada działacze ugrupowań byli wzywani na komisariaty. Żądano podania list uczestników, trasy przejazdu, miejsc postojowych w czasie pokonywania drogi do Warszawy itp. Jako żywo nikt dzisiaj, nawet z organizatorów „Błękitnego Marszu”, nie podnosi tej sprawy w mediach, co oznacza, że sprawujący obecnie władzę nie chcą skorzystać z przetartej przez poprzedników ścieżki. Demokracja nie wydaje się zbytnio więc zagrożona i – przy całej swojej ułomności – zdaje się kwitnąć. Mówienie zaś, że obóz władzy przygotowuje już odpowiednie ustawy mające na celu jej zdławienie, przypomina jako żywo wróżenie z fusów. A może co innego jest celem?
Błękitnobluzi rwijcie za oceany!
Można oczywiście potraktować manifestację jako sposób na doraźną walkę polityczną, której celem jest zdobycie władzy lub przynajmniej osłabienie tej, która obecnie jest u steru. „Te ugrupowania przegrały wybory i chcą wygrać je przy pomocy ulicznej awantury” – takie słowa mogłyby się znaleźć w ustach jakiegoś prominentnego działacza Prawa i Sprawiedliwości, który z lubością mógłby kontynuować: „To jest demolowanie Polski! Na szczęście Polski zdemolować się nie uda! (…) Podpalanie Polski to nie jest tylko podpalenie budki telefonicznej. To próba demolowania Polski, zapowiadanie kolejnych marszy”. Swoją drogą przytoczone przeze mnie cytaty pochodzą z wypowiedzi Stefana Niesiołowskiego w związku z marszami organizowanymi przez PiS w czasie rządów PO – PSL. Biorąc jednak pod uwagę takie uzasadnienie organizacji marszu, można zadać pytanie, czy potrzeba aż takiej mobilizacji społeczeństwa? Czy partie opozycyjne dostatecznie mocno wykorzystują posiadane w rękach instrumenty nacisku parlamentarnego na rządzącą większość, czy też pomijają je, sięgając po działania jakby nie było destabilizujące sytuację w kraju, chociażby przez fakt zakorkowania głównej arterii stolicy? A idąc dalej w tych rozumowaniach, można zapytać, czy manifestacja jest wynikiem pojawiającego się problemu ustrojowego, czy też zwykłym jego wywoływaniem i ustanawianiem? I czy ten sposób marszu po władzę nie jest zwykłym wykorzystywaniem ludzi do osiągania własnych wąskich celów politycznych? Dla kogo więc tutaj ludzie stanowią „mięso armatnie” i „ciemną masę, co wszystko kupi”?. I wreszcie trzecia moja wątpliwość.
Zajeździmy kobyłę historii
Niepokojącym jest wykorzystywanie przedstawicieli zagranicznych ośrodków władzy w celu poparcia w wewnętrznym sporze politycznym. Moje uznanie zdobyło ugrupowanie Pawła Kukiza, które wobec dość znacznego panoszenia się w naszym kraju Komisji Weneckiej oświadczyło, że jego przedstawiciel nie pojawi się na sejmowym spotkaniu z przedstawicielami tego gremium, ponieważ nie uznaje praw tego ciała do mieszania się w wewnętrzne sprawy naszego kraju. Zapraszania i hołubienia w czasie „Błękitnego Marszu” osób związanych z międzynarodowymi centrami trudno nie uznać za kupczenie sprawą polską na arenie międzynarodowej. Zresztą dotychczasowe poczynania partii opozycyjnej na forum Parlamentu Europejskiego oraz wykorzystywanie swoich wpływów w unijnych gremiach wskazuje nader wyraźnie na takie właśnie nastawienie opozycji. I jeśli w dwóch poprzednich argumentach jeszcze mogłem uznać wilcze prawo opozycji do podejmowanych działań, o tyle w tym przypadku nie mogę ich zaakceptować. Panowie, granicą dobrego i należytego sporu politycznego jest granica Polski. I to powinien każdy wiedzieć.
Ks. Jacek Świątek