Rozwód ma w sobie coś z zabójstwa
To zabicie miłości - chorej zwykle, czasem bardzo chorej, czasem, biorąc po ludzku, beznadziejnie chorej. Oczywiście, że zabicie chorego byłoby najprostszym i najskuteczniejszym sposobem usunięcia choroby, ale czy najlepszym? Czy w ogóle dobrym? Jeśli nawet nie ma nadziei na pełne uzdrowienie, to czyż wynika stąd, że leczenie nie ma sensu? Nie mówmy zaś pośpiesznie nawet o bardzo skłóconym małżeństwie, że ich miłość już umarła. Miłość to coś duchowego, dlatego nie umiera łatwo, ostatecznie umiera dopiero w piekle.
Ojcze Profesorze, Główny Urząd Statystyczny opublikował dane, według których w 2018 r. zawarto nieco ponad 192 tys. związków małżeńskich, a rozwiodło się prawie 63 tys. Liczby te nie napawają optymizmem.
Z rozwodami jest podobnie jak z każdą inną plagą społeczną: krąg winnych sięga daleko poza bezpośrednie ofiary. Weźmy dla przykładu pijaństwo. Wielu ludzi przyczynia się do żywotności poglądu, że takie czy inne wydarzenia i dokonania trzeba „oblać”; masowo podtrzymujemy stereotypowe sposoby wymuszania kupna alkoholu lub jego wypicia; powtarzamy jak papugi arcyniemądre poglądy jakoby picie wódki było miarą dzielności albo życzliwości dla kolegi itp. Gdyby w naszym społeczeństwie nie było atmosfery sprzyjającej alkoholizmowi, wielu z dzisiejszych pijaków żyłoby dziś pięknie i sensownie. Podobnie jest z poglądami i stereotypami zachowań, które zwiększają liczbę rozwodów.
Jakie z nich uważa Ojciec za najbardziej niebezpieczne?
Otóż sam pogląd, jakoby rozwód był dopuszczalnym rozwiązaniem kryzysu małżeńskiego, pracuje na rzecz rozwodu! Ileż rozbitych par mogłoby do dziś stanowić całkiem udane małżeństwa, gdyby w momencie kryzysu rozstanie w ogóle nie wchodziło w rachubę jako rozwiązanie. Gdybyśmy więcej rozumieli, czym jest, czym powinno być małżeństwo, nie przychodziłaby nam do głowy nawet możliwość rozwodu. Myślelibyśmy raczej nad sposobami uratowania zagrożonej wspólnoty życia. ...
MD