Komentarze
Rzecz o łapce na komary

Rzecz o łapce na komary

W czasach mojej młodości królowały przeróżne nurty muzyczne. Świat dzielił się np. na zwolenników Lady Pank i Republiki, a rywalizacji pomiędzy nimi nie ograniczała się jedynie do konkretnych fryzur. Podskakiwanie w rytm takich czy innych dźwięków determinowało romantyczne w gruncie rzeczy podejście do rzeczywistości ujmowanej w czarno-białych barwach.

Być może jest to właśnie przywilej młodości, że nie dostrzega złożoności problemów lub w ogóle ich nie widzi. Pamiętam także zachwyt nad twórczością Maanamu. Jednym z królujących wówczas utworów była piosenka „Elektrospiro kontra zanzara”. Tekst, ze spolszczonym pierwszym wyrazem w tytule, wskazywał na odwieczną walkę negatywnych i pozytywnych żywiołów pośród tego świata. Dopiero po latach pojawiło się zrozumienie, że podstawą dla stworzenia tegoż jakże zaangażowanego ideologicznie utworu stała się… włoska etykietka z elektrycznej łapki na komary. A sama „walka” była po prostu zwalczaniem gryzących owadów. Do sukcesu piosenki, nie licząc muzyki i charyzmy wykonawców, w głównej mierze przyczyniły się trzy rzeczy: nieznajomość języków obcych wśród odbiorców, zamknięte granice uniemożliwiające poznanie świata zachodniego oraz poszukiwanie prostych sposobów oceny rzeczywistości.

Wielu dzisiaj zadaje pytanie, dlaczego na polskich ulicach w ramach protestów po decyzji Trybunału Konstytucyjnego pojawiło się tak wielu młodych ludzi, często poniżej 18 roku życia? Myślę, że w ich przypadku wykorzystano właśnie tę wspomnianą wyżej triadę. Przy czym dzisiaj można mówić nie tyle o nieznajomości języków obcych, ile raczej o nieznajomości sposobu używania języka jako takiego. Młodzi ludzie wypełniający uliczne demonstracje w gruncie rzeczy poszukiwali i poszukują jednoznacznych sposobów na życie. Owszem, ich cele nie muszą być dla nas akceptowalne. Zdaję sobie sprawę, że dzisiejszy „topizm”, czyli kultura poszukiwania za wszelką cenę lajków, jest dla wielu starszych niezrozumiała. Lecz mówiąc starsi, mam na myśli pokolenie powyżej 50. Pozostała część społeczeństwa otrzymała wystarczającą dawkę „ulicznego wychowania”, by przestać racjonalnie i moralnie myśleć. Te słowa mogą szokować. Ale gdy przyjrzeć się dokładnie i spokojnie, to taka konstatacja nie wydaje się już tak drastyczna. Ulica, w odróżnieniu od domu, zawsze charakteryzowała się stadnymi ocenami świata. Dychotomia prawda – fałsz nie funkcjonuje tutaj w ogóle, zastąpiona podziałem pomiędzy akceptacją i odrzuceniem. Poklask grupy zastępuje konieczność uzasadnienia własnego zdania i logicznych wyborów. W ramach ulicznych kryteriów uznanie znajdzie każda bzdura, jak chociażby słynne już dzisiaj skandowanie hasełka pewnej pani poseł o dyktaturze kobiet. Znajdzie uznanie, gdyż nie o logikę tu idzie, tylko wtopienie się w grupę, która daje bezpieczną przystań bez konieczności tłumaczenia się. Dotyczy to nie tylko tłumów na ulicach, ale również wypełniających galerie handlowe, stadiony i dyskoteki. Tam nie musisz wiedzieć, ile jest 2 + 2, wystarczy znajomość „hasła dostępu” i głośne jego wykrzyczenie.

 

Homo sapiens kontra zwierzę stadne

Z rzeczywistością ciężko jest dyskutować. Do wypracowania takiego sposobu życia młodych ludzi rękę przyłożyli wszyscy. Efekt jest porażający, a sposób przeciwdziałania jemu trudny i na dziś zupełnie nieakceptowany przez większość. Utyskiwanie, narzekanie i obrażanie nie są żadnym skutecznym sposobem. Ale również dostosowywanie się do sposobu myślenia i ujmowania świata przez współczesnych także nie jest drogą wskazaną. Być może to środek doraźny, przeciwbólowy dla nas, lecz nie remedium. Tworzenie alternatywy dla „ulicznego kryterium”, polegające na organizacji „własnego gangu” jest ślepym zaułkiem. Prowadzi co najwyżej do krótkotrwałego spięcia plemiennego, ale nie wychowuje człowieka. Przypomina zachwyt i skowyt świata po śmierci Diega Armanda Maradony, któremu zapomniano głupoty, niemoralne prowadzenie się i zachwyt nad Fidelem Castro. Nie wystarczy w tym przypadku samo poszukiwanie sposobu. Trzeba raczej zastanowić się nad tym, co oferuje się człowiekowi. Piszę te słowa także w kontekście Kościoła, który zaczyna dostrzegać puste ławki w świątyniach. Ale nie tylko, bo w tle znajdują się także instytucje oświatowe, partie polityczne czy inne społeczności występujące pomiędzy nami. Także w ostatecznym rozrachunku i rodziny. Wchodzenie w kanony medialnie ustawionego świata oznacza jedynie akceptację dla wytworzonych przezeń granic. Oczywiście, nie można zaniedbywać współczesnego areopagu, ale także trzeba znać granicę, gdy powinniśmy strzepnąć proch z naszych nóg i pójść gdzie indziej. Kryterium nie może być akceptowalność społeczna idei, ale przywiązanie do prawdy. Chrześcijaństwo nie może poprzestać na byciu opcją wśród straganów świata. Bo nie jest nią. Ono jest prawdą, która nie zna i nie może znać opcyjności. Do tego jednak potrzeba dwóch rzeczy w łonie samego Kościoła: wierności prawdzie bez kompromisów światłocienia oraz logiczności myślenia.

 

Co odbudować najpierw?

Przypomina mi się z historii Kościoła czas podobny do dzisiejszego. To okres pomiędzy VI a IX wiekiem po Chrystusie. Zdawało się, że upadek rzymskiego imperium pogrzebie wszystko, a zawierucha wywołana najazdami barbarzyńców nie podniesie kultury z kolan. Kultury, która zaakceptowała już chrześcijaństwo. A jednak dokonało się to, co było niemożliwością. Ratunkiem okazała się praca zakonu, którego założyciel szukał odosobnienia w skalistych górach obok Subiaco i na szczycie Monte Cassino. Tam właśnie, w skryptoriach, żmudnie przepisywano księgi starożytne, dbając o każdy szczegół, by sensu nie zniweczyć i nie zatrzeć. Bo prawda była najważniejsza. Nikt nie marzył o tym, by dostosowywać ją do współczesności. Liczyła się wierność prawdzie. Coś podobnego odkrywałem ostatnio w książkach Jeana Raspaila. Jeśli tej wierności prawdzie nie będzie, wówczas pozostanie nam opisywanie świata w kategoriach elektrycznych maszynek do zabijania komarów. Być może fascynujące i dające doraźne wytchnienie. Jednakże całkowicie głupie.

Ks. Jacek Świątek