Rzeka dzieciństwa
Na pagórku stoi mały dom. Samotny. Ale nie aż tak bardzo, skoro – jeśli dobrze się przyjrzysz – zobaczysz, co u współplemieńców – sąsiadów się dzieje. Płot odgradza ten budynek od gumna. To dobrze – mówi zabłąkana tu przypadkiem kobieta. Bo gęsi nie paskudzą wam tak przed schodami. Za oknem, na piachu słonecznie uśmiecha się łubin – może użyźni ziemię i kartofle się lepiej udadzą. Przy piwnicy stara wiśnia – w zasadzie od dawna już nie rodzi, ale nie ma odważnego, żeby pozbawić ją życia. Niech rośnie. Może na co jeszcze się przyda. A na razie cień w niedzielne popołudnie daje.
Za rogiem domu syberyjska akacja. Jaka rozkrzewiona. Gruba, pękata, niczym kułaczka jakaś. Niemiłosiernie zawsze w maju kwitnąca. Taka złota bania.
Dalej kasztan. Nieduży. Liście mu od razu z wiosną rdzewieją. Choruje. Ludzie mówią, że nie tylko on jeden. Że to taka zaraza już na ziemię przyszła. Jeszcze tylko pszczoły wyginą i koniec świata będzie. Ale póki co pszczoły gęsto obsiadły trzy złączone lipy i wesoło brzęczą. Miód zapowiadają. Zimową słodycz lata. Ukojenie zimowe. Jeszcze nie przebrzmiał zapach z kępy bzu – w miejscu, gdzie była stara izba rosnącej – a już, proszę, kwiat lipy o swoje się upomina. Odcywilizowana łąka zaleca się feerią rajskich barw. Na rowie i nad rzeką – kosaćce i kaczeńce. – Takie jędrne one, takie zdrowe – dziwią się miastowi. – I kolorem wyjątkowo soczystym urzekają. Tak zwyczajnie sobie tu rosną, jakby nie wiedziały, że pod ochronę wpisane. Na niebezpieczeństwo od ludzi świadomie się narażają. Na zatracenie swoje.
Wieczorem koncert żab. I księżyc-lunatyk na niebie. Odbicie swoje w krętym strumyku podziwia, do okien rozświetlonych zagląda, zaplątanym w zieloność żółtodziobom miłość obiecuje. Łgarz stary. Próżniak. Tyle, co ponad lasem przejdzie. Z obłokami pogada. I do snu się utuli, kiedy wszyscy właśnie wstawać będą. Do orki, do sianokosów, do żniwa.
Zima wszystko zasypie. Naprawdę. Rankiem nikt się stąd nie wydostanie. Szarwark robić na własnym podwórzu potrzeba. Tunele od izby do gumna przekopać, żeby do gadziny, do obrządku się dostać. Spoci się przy tym człowiek, za to ręce na sztywno pomarzną. I nogi –-chociaż przecie w onucach.
W kominie radosny ogień. Drzwiczki otwarte, żeby więcej ciepła na izbę naleciało. Przy piecu ława. Spora, dzieci się na niej wszystkie zmieścić muszą. Zacieplić, zanim pójdą do szkoły. Zacieplić, gdy ze szkoły wrócą. Z lodowiska, co zdradliwie pod Ziutkiem się załamało i prawie go do stawu wciągnęło. Z górki, gdzie skocznia dla nart przez ojca wieczorami robionych usypana i wizją sukcesów nęcąca.
A w tym ogniu i w śniegu, i w kwieciu przede wszystkim – Ona. Krzątająca się, ruchliwa – jakby czekała, że o pomoc zawołasz, że potrzebować jej będziesz.
Zawsze gotowa, zawsze oddana, zawsze czuwająca. Zawsze najlepsza – Mama.
Anna Wolańska