Historia
Rzeź na Wołyniu

Rzeź na Wołyniu

W ostatnich dniach czerwca 2011 r. w lesie koło ukraińskiej wsi Sokół w powiecie lubomelskim odkryto masowe groby mieszkańców wsi Ostrówki i Wola Ostrowiecka. Zostali zamordowani przez nacjonalistów ukraińskich 30 sierpnia 1943 r. Była to jedna z najkrwawszych zbrodni OUN-UPA na Wołyniu. Jednego dnia zabito około 1100 bezbronnych Polaków.

Najnowsze poszukiwania doprowadziły do zlokalizowania dołów, w których Ukraińcy zakopali zwłoki ponad 300 kobiet i dzieci. Wołyńskie pola śmierci kryją zwłoki 150 tys. Polaków zamordowanych przez ukraińskich nacjonalistów. Do dziś spoczywają w niepoświęconej ziemi bez żadnego upamiętnienia.

 Ze szczególnym okrucieństwem

Apogeum banderowskiego ludobójstwa na Kresach nastąpiło 11 lipca 1943 r. Wtedy to Ukraińska Powstańcza Armia dokonała napaści na Polaków jednocześnie w ok. 80 miejscowościach. Tylko tego jednego dnia zginęło na Wołyniu kilkanaście tysięcy Polaków. Następnego dnia, 12 lipca, zaatakowali 38 miejscowości, 13 lipca – 15, od 14 do 19 lipca – 25 miejscowości. Ukraińscy nacjonaliści mordowali z mrożącym krew okrucieństwem. Wybijali polskie społeczności wiejskie. Morderstwa były tak przerażające, tak nieprawdopodobne, że ludzie nie chcieli w to uwierzyć. Sądzili, że ktoś celowo rozpuszcza nieprawdziwe pogłoski. Łudzono się, że jeśli już doszło do niszczenia jakiejś polskiej wioski, był to odwet za współpracę z partyzantami, za ukrywanie broni.

Niestety często ukraińscy sąsiedzi byli dwulicowi. Niektórzy na wieść o straszliwych mordach uspokajali Polaków powoływali się na łączącą ich od lat przyjaźń, obiecywali, że w razie niebezpieczeństwa obronią swoich sąsiadów. Tymczasem potem często ich zabijali. Przeważnie mordowali Ukraińcy przywiezieni z odległych okolic. Jednak nie wszyscy byli źli. Bywało, że ukraińscy sąsiedzi ostrzegali Polaków i ratowali ich.

W dniach 29-30 sierpnia 1943 r. w powiecie lubomelskim oddziały OUN-UPA zaatakowały przy wsparciu miejscowej ludności wsie Jankowce Kąty, Czmykos, Borki, Holendry Świerzowskie, Ostrówki i Wolę Ostrowiecką. „Łysyj”, dowódca kurenia UPA, we wrześniu 1943 r. donosił kierownictwu OUN o wymordowaniu ponad tysiąca mieszkańców Ostrówek i Woli Ostrowieckiej, pisząc: „Zlikwidowałem wszystkich Polaków od małego do starego. Wszystkie budynki spaliłem, mienie i chudobę zabrałem do potrzeb kurenia”.

Był to fragment realizacji rozkazu dowódcy UPA – Kłyma Sawura „Powrzycza”, który mówił o „całkowitej, powszechnej, fizycznej likwidacji ludności polskiej”.

Nie oszczędzali nikogo

– Koniec lata 1943 r. to czas, kiedy cały ten teren był w zasadzie już „oczyszczony” z Polaków – mówi dr Leon Popek, historyk, przewodniczący Towarzystwa Przyjaciół Krzemieńca i Ziemi Wołyńsko-Podolskiej, którego przodkowie pochodzili z Ostrówek, a dziadek został zamordowany 30 sierpnia 1943 r. przez Ukraińców. – To już była końcówka, dorzynanie tych, którzy się jeszcze uchowali. Uderzono wówczas praktycznie we wszystkie wsie i kolonie, gdzie jeszcze mieszkali Polacy. W 20 miejscowościach zginęło wtedy ok. 1700 osób, najwięcej w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej – dodaje.

Akcja mordowania Polaków zaczęła się w nocy 29 sierpnia. Wtedy nastąpił wymarsz Ukraińców w kierunku polskich wsi, które zostały przez nich okrążone. O świcie 30 sierpnia uzbrojone oddziały UPA bez oporu wkroczyły do miejscowości. Banderowców było od 2 do 2,5 tys. Działali według wypracowanej wcześniej taktyki. Zapewniając o pokojowych zamiarach, ale pod groźbą użycia broni, zgromadzili mieszkańców w centralnych miejscach. Oddzielili kobiety i dzieci od mężczyzn, których mordowali w pierwszej kolejności. W jedno przedpołudnie zabili ponad 1000 osób.

W Ostrówkach kobiety i dzieci zamknęli w kościele. Mężczyzn zgromadzili w szkole. Potem banderowcy wyprowadzali ich w dziesięcioosobowych grupach. Przyprowadzali do dwóch odległych od siebie obejść leżących na skraju wsi. Tam obezwładniali i układali w przygotowanych wcześniej dołach, a następnie ciosami siekier i młotków służących do uboju bydła rozłupywali ich czaszki.

Tomasz Trusiuk mieszkaniec Ostrówek, jeden z niewielu żyjących świadków zbrodni wspomina: „Ojciec miał 70 lat, znał wszystkich w okolicy, prawdopodobnie poznał tych bandytów i zaczął ich wyzywać, więc odrąbali mu ręce i nogi i pozwolili, aby w męczarniach skonał na brzegu zbiorowej mogiły… Matkę zapędzili z innymi kobietami i dziećmi pod ukraińską wieś Sokół. Tam wszyscy zostali zastrzeleni”.

 Z trupiego pola uciekli nieliczni

W Woli Ostrowieckiej, podobnie jak w Ostrówkach, mężczyzn wyprowadzano grupami do obejścia jednego z gospodarzy – Strażacy. Tam mordowali ich ciosami w głowę. Kobiety zaś zostały zgromadzone w budynku szkolnym oraz w jednej ze stodół, które podpalono, a tych, którzy usiłowali wydostać się z płomieni, zabijali z karabinu. Około południa, w trakcie rzezi pojawił się oddział Niemców, ostrzeliwując pozycje banderowców z broni maszynowej. Ukraińcy zaczęli się wycofywać. To uratowało życie wielu Polaków, którzy ukrywali się w zakamarkach swoich gospodarstw. Ukraińcy, wycofując się osłaniali się kobietami, dziećmi i staruszkami, których wyprowadzili z kościoła. W czasie drogi Polacy śpiewali pieśni religijne.

Helena Popek opowiada: „Uciekaliśmy w piątkę – mama, dwaj bracia i ja z siostrą. Skierowaliśmy się w stronę cmentarza w Ostrówkach. Ukryci na polu między prosem a koniczyną widzieliśmy, jak Ukraińcy wycofywali się, pędząc kobiety i dzieci. Leżeliśmy płasko na ziemi żeby nas nie dostrzegli, bo to pewna śmierć. Gdy kobiety i dzieci doszły na polanę nieopodal wsi Sokół, stało się jasne, że to miejsce ich kaźni. Jedna z niewiast, Ewa Szwed, prosiła banderowców, aby oszczędzili przynajmniej ich dzieci. Zbrodniarze nie zamierzali pertraktować, tylko wyciągali z grupy po kilka osób, kładli je na środku polany i zabijali. Dzieci płakały, najbliżsi żegnali się, wybaczali sobie winy, modlili się. Pierwsze ofiary zakłuwano bagnetami, ale okazało się to zbyt męczące, więc do następnych strzelano”.

Aleksander Pradun, jeden z niewielu ocalałych, mówi: „Odprowadzali na środek polany, kazali kłaść się wkoło, twarzami do ziemi. Zaczęli strzelać ofiarom w tył głowy, a my, żywi, musieliśmy na tę tragedię patrzeć, jak giną niewinni ludzie i ich najbliżsi: babcie, siostry, bracia, córki, synowie, bo wszyscy byli ze sobą spokrewnieni. Widziałem okropne sceny. Rozstrzeliwani w pośpiech ludzie nieraz byli trafiani niecelnie. Zranieni śmiertelnie podrywali się konwulsyjnie i znów opadali na ziemię. Dobijano ich, ale najczęściej w męczarniach kończyli żywot. Z jednej grupy, popędzonej na miejsce kaźni, po serii strzałów poderwała się mała dziewczynka, może sześcioletnia i zaczęła mocno krzyczeć „mamo”, ale matka już nie żyła. Widząc to (Ukrainiec) podniósł karabin i strzelił do niej. Trafił, ale nie zabił. Dziewczynka upadła, ale natychmiast się poderwała i krzycząc, zaczęła iść po trupach, padając i wstając. Ukrainiec – bulbowiec znowu w nią strzelił. Tym razem aż trzykrotnie. Dziewczynka wciąż podnosiła się i krzyczała. Zdenerwowany podbiegł do niej i dobił ją kolbą karabinu”.

Masakrę przeżyło zaledwie kilkanaście osób, z których większość z powodu ran niebawem zmarła. Aleksander Pradun, liczący wówczas 13 lat, nie został zamordowany, gdyż był tak zalany krwią zastrzelonej matki, iż myślano, że nie żyje. Gdy banderowcy odeszli, wygrzebał się spod ciał i uciekł z tego trupiego pola. Tak później Ukraińcy nazywali to miejsce zbrodni.

Przez długie dziesięciolecia nad ofiarami zbrodni w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej, podobnie jak nad zamordowanymi przez ukraińskich nacjonalistów w tysiącach innych miejsc na Kresach, panowała cisza. W tym czasie miejsca zbrodni zarosły trawą i sosnowym lasem. Dopiero po przemianach w 1989 r. w Polsce i rozpadzie Związku Sowieckiego środowiska kresowe mogły rozpocząć starania o upamiętnienie swoich bliskich spoczywających w niepoświęconej ziemi za Bugiem.

1080 osób obejmują mogiły w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej. 150 tysięcy Polaków zamordowanych na Kresach spoczywa w niepoświęconej ziemi. Trzeba nam o nich pamiętać.

ks. Józef Miszczuk