Siedlczanka w Nowym Jorku
Wystartowała Pani w największym na świecie, legendarnym już maratonie w Nowym Jorku, który odbył się 5 listopada. Czy ktoś z naszego regionu, oprócz Pani, wystartował w tych zawodach?
Faktycznie jest to największa impreza sportowa, bo liczba uczestników jest bardzo duża. Jeżeli chodzi o osoby z regionu, to w maratonie jeszcze wystartowały: Dorota Stańczuk i Aneta Baczyńska - dwie inne członkinie klubu Yulo Run Team. Spotkałam jeszcze jedną osobę z Siedlec, jednak chyba niezrzeszoną w żadnym klubie.
Start w nowojorskim maratonie to nie jest prosta sprawa.
Jest kilka sposobów, aby zostać jego uczestnikiem. Pierwszy to losowanie i w tym przypadku trzeba mieć szczęście. Niektórzy próbują nawet po kilka razy, by w ten sposób zapewnić sobie start. To problem zwłaszcza dla obcokrajowców, bo Amerykanie mają przydzieloną większa pulę, a reszta zostaje dla przedstawicieli innych krajów. Kolejny sposób umożliwiający start to najlepszy wynik z poprzedniego roku. To jednak nie daje gwarancji, bo dużo osób obecnie biega i każda kategoria biegowa ma dobre wyniki. Wśród takich osób również jest losowanie.
Czyli można mieć dobry wynik, a nie mieć szczęścia w losowaniu?
To naprawdę jest loteria. Można też wystartować, nie mając dobrego wyniku, dzięki zgłoszeniu przez różnego typu organizacje i dokonanie odpowiedniej opłaty za określony pakiet startowy. Można sobie zapewnić start również dzięki współpracy z organizacjami charytatywnymi.
Wykupienie pakietu startowego zapewne sporo kosztuje?
Trzeba odkładać pieniądze przez dłuższy czas. Taka decyzja musi zapaść przynajmniej dwa lata przed planowanym udziałem w maratonie.
Czyli zgłosiliście swój udział w maratonie i czekaliście na wyniki losowania?
Tak to wyglądało. Udało się osiągnąć wynik, który mnie kwalifikował, ale to nie dało gwarancji na start i musiałam czekać na wynik losowania.
Jak wyglądała wyprawa do Nowego Jorku?
Nie docierało do mnie, że wystartuję w tym maratonie, a moja córka pytała, czemu tym się nie ekscytuję. Z Polski polecieliśmy do Nowego Jorku już 1 listopada. Chcieliśmy mieć kilka dni na aklimatyzację przed startem w maratonie, który miał miejsce 5 listopada. Bardzo szybko się zaaklimatyzowałam. Początkowo zamieszkaliśmy w New Jersey, a tuż przed maratonem przenieśliśmy się na Manhattan, więc było blisko do promu, który nas przewiózł na miejsce startu.
Mieszkałyście w hotelach czy może u znajomych?
Najpierw u znajomych, a przed samym startem w hotelu.
Jak wyglądała sama impreza?
Każdy, kto był uczestnikiem maratonu za granicą, wie, że pobudka jest bardzo wcześnie. W Nowym Jorku była to czwarta rano. Wynikało to ze startu dużej liczby, bo ponad 52 tys. zawodników. Startowałyśmy w pierwszej fali, a z racji tego, że było ich dużo, zostały rozłożone na cztery godziny. Nasza fala ruszyła o 9.10, w Polsce wówczas była 15.10. Przed samym startem przepłynęliśmy promem z Manhattanu na wyspę Ellis Island, do miasteczka biegowego. Od samego wejścia na prom rozpoczęła się kontrola, co dawało niesamowite poczucie bezpieczeństwa. Po opuszczeniu promu zostaliśmy przetransportowani znanymi z filmów taksówkami Yellow Cab do miasteczka biegowego. Podróż trwała godzinę. Przy wejściu do miasteczka znów byliśmy kontrolowani.
Przygotowanie całej logistyki wymagało dużych nakładów organizacyjnych?
Amerykanie zrobili to z wielkim rozmachem. Wszystko było dopracowane. W dzisiejszych czasach nie mogli sobie pozwolić na jakieś niedociągnięcia. Wszędzie była policja z psami, wojsko, a na niebie śmigłowce, to dawało poczucie bezpieczeństwa. Organizacyjnie wszystko było na 6 z plusem.
Jak się Pani biegło?
Stając na starcie, wiedziałam, że nie jest to maraton, na którym walczy się o rekord życiowy, z racji chociażby trasy, która nie była płaska. Mając wyśrubowany rekord życiowy wynoszący 3 godziny 25 minut, zdawałam sobie sprawę, że może być ciężko, aczkolwiek przed startem sumienie trenowałam. Postanowiłam, że na pierwszych kilometrach zaryzykuję. Jeżeli jest to ten dzień i będę czuła się dobrze, mając zapas siły, to zaatakuję rekord życiowy. Przez pierwsze 10 km miałam problemy z GPS-em i pomiarem własnego czasu. Ponadto oznaczenia na trasie były w milach i dopiero co 5 km można było sprawdzić swój czas. W tej sytuacji nic mi się nie zgadzało i biegłam trochę w ciemno. Szczególnie trudny był pierwszy kilometr. Była masa ludzi, nie ze swoich stref, było dużo blokowania i kłopoty z przeciśnięciem się do przodu. Następnie wbiegliśmy na most, więc znów się zrobiło wąsko. Pierwsze 10 km było w moim wykonaniu dość żwawe. Potem jednak poczułam, że nie jest to ten maraton, gdzie będę biła rekord. Chciałam każdy kilometr przebiec i go przeżyć, a nie patrzeć na zegarek, czy zgadza się tempo.
Czyli raczej uczestnictwo niż wynik sportowy za wszelką cenę?
Raczej to pierwsze niż, jak to mówimy w środowisku, dzień konia i walka o dobry wynik.
W jakim czasie przebiegła Pani maraton?
Mój czas to 3 godziny, 39 minut i 39 sekund. Ukończyłam bieg na 7584 miejscu na ponad 52 tys. uczestników.
A jak wypadły koleżanki?
Miały więcej na liczniku, ale jak na ich możliwości uzyskały bardzo dobre czasy: Dorota Stańczuk przebiegła maraton w czasie 3:58,57, a Aneta Baczyńska – 4:08,28.
Jaka wyglądała reakcja publiczności na trasie maratonu?
To było niesamowite, masa kibiców na całej trasie. Każdemu biegaczowi życzę, żeby wziął udział w takiej imprezie. To jeden wielki koncert, poza odcinkami trasy na pięciu mostach, przez które przebiegaliśmy. Zespoły, muzyka, do tego cola, banany od ludzi, mimo że bardzo często były punkty odżywcze, co mila, a nie jak u nas przeważnie co 2 km. Było morze uczestników, muzyka tak głośna, że nie trzeba było słuchawek, by odsunąć myśli o zmęczeniu. Były też grupki polskich kibiców. To niesamowite, kiedy widzi się naszych rodaków z flagami, a jednocześnie ma się na stroju podczas biegu elementy barw narodowych. W kraju tak tego się nie odczuwa, jak wtedy, kiedy biegnie się za granicą. Do tego dochodzi duża moc i okrzyki: Polska, Polska.
Który to był Pani maraton?
To był dziesiąty ukończony maraton.
A kiedy zaczęła się przygoda z bieganiem?
Dokładnie dziesięć lat temu, w 2013 r.
A co skłoniło Panią do uprawiania tej formy aktywności fizycznej?
Namówił mnie mąż. Jestem matką czwórki dzieci i część swojego życia poświeciłam ich wychowaniu. Decyzję o bieganiu podjęłam też trochę dlatego, by oczyścić umysł, dokonać zmiany. Gdy byłam zmęczona wszystkim obowiązkami, mąż powiedział: „Idź, kochanie, pobiegaj. Zobaczysz, że będzie lepiej”. Nie wierzyłam mu, ale odpowiedziałam: „No dobrze, pójdę”. Zaczynałam od krótkich dystansów: 2, 3, 5 km. Stwierdziłam, że to jest to. Był to czas, kiedy nikt mi nie przeszkadzał.
A jak zareagowały dzieci?
Były i są dumne z mojego biegania.
Garnęły się do biegania?
Gdy były młodsze, miały zajawkę na sport. Jednak gdy przyszły inne sprawy, ważniejsze, jak nauka, to sport poszedł w odstawkę.
Ile razy trenuje Pani w tygodniu?
Gdy przygotowuje się do maratonu, to cztery, pięć razy w tygodniu i przebiegam dystans do 90 km. Teraz, po maratonie jest to ok. 40 km tygodniowo.
Najbliższe plany?
Pewnie znów jakiś maraton za granicą, bo w ten sposób też podróżuję i zwiedzam, łącząc przyjemne z pożytecznym. Może będzie to Szkocja lub Honolulu na Hawajach. Fajne, mało dostępne tereny. Zobaczymy.
W Polsce biega dużo osób, ale nie jest to jeszcze powszechne. Co by Pani powiedziała tym, którzy się wahają, wstydzą? Trzeba wykonać pierwszy krok?
Tak i konsekwentnie to robić. Nie może być tak, że pójdę, raz pobiegam i zapomnę. Trzeba to robić systematycznie, a wtedy naprawdę wejdzie w nawyk.
I potem bez tego nie da się żyć.
Dokładnie, jak nałóg.
Pozytywny…
Właśnie o to chodzi, że bardzo pozytywny.
Dziękuję za rozmowę.
Andrzej Materski