Silni i zdrowi
Przynajmniej w kwestii zapustnego menu. I trzeba przyznać, że zobowiązania dotrzymał. Na stole pojawiły się i ryba po grecku, i ryba po japońsku, i ruskie pierogi, i francuskie ciasto. Tylko rzetelnie posypane cukrem pudrem faworki były ojczyste, polskie, chociaż szwagier, który do imprezy wszechstronnie się przygotował, uraczył nas wykładem, że faworki to - poza polską - także tradycja litewska i niemiecka. Konkludując powyższe, szwagierka podkreśliła, że mamy europejskie menu, znaczy jesteśmy Europejczykami. Wtedy szwagier zauważył, że, jego zdaniem, to przynajmniej Rosja i Japonia nie do końca europejskie są. Na co znowu szwagierka, że to tylko kwestia czasu. Ciszę, jaka po tej rewelacji zapadła, przerwało pojawienie się na stole dań mięsnych, wśród których brylowały swojskie: wątróbka, żeberka i delikatny móżdżek. Za przystawkę robiły zimne nóżki.
I tak oto całkiem przyjemnie nam się zapustowało. Do czasu, kiedy szwagier – zgodnie z mądrością narodów – zauważył, że wszystko, co dobre, się kończy. Czyli, że zapusty tylko do północy, a potem to już tylko śledź, mirabelki i szczaw.
Wyglądał na mocno strapionego, no to my dalej go pocieszać, że to tak przecież co roku, że to wcale niedługo, że post to nie tylko ten zestaw, o którym wspomina. I wtedy szwagier pękł. Znaczy – coś w nim chyba pękło i całkiem rezon już stracił. Trochę to trwało, ale w końcu wyjawił przyczynę. Nie o sam post mu idzie, tylko o… podatek od mięsa, który w niedługim czasie może być wprowadzony. I który pociągnie ograniczenie mięsnego spożycia. – A co ja – mówi – krowa jaka jestem, żeby trawę jeść? Natychmiast z – wyglądało na to, że buntowniczą – odpowiedzią chciała pośpieszyć szwagierka, ale najlepszy z mężów (ma się rozumieć – mój) skarcił ją lodowatym jak staropolski styczeń wzrokiem. Na skutek czego szwagierka się zmitygowała i zaczęła grzecznie plus naukowo. Czyli że mamy globalne ocieplenie i że to hodowla zwierząt, którą właśnie należy ograniczyć, odpowiada za emisję znacznej ilości gazów cieplarnianych, czyli CO2. I że ona podczas pasienia krów sama widziała, jak się te gazy w powietrze ulatniały. Na to szwagier zripostował, że po szczawiu i mirabelkach też gazy się ulatniają. I że jak dobrze pójdzie, to niedługo za całe jedzenie będą już tylko tabletki. Oraz że cały ten pomysł z mięsnym podatkiem to ekologizm i lobbing jakiś jest. Zabrzmiało groźnie. Z najlepszym z mężów nieśmiertelnym TEY-em podjęliśmy próbę zażegnania konfliktu: „Bo my musimy być silni i zdrowi, choćby na skrobi, choćby na skrobi”. Próba, niestety, okazała się niewypałem. Bogu dziękować, dochodziła północ.
Anna Wolańska