Komentarze
Słowo jak pieniądz

Słowo jak pieniądz

Czy pamiętacie Państwo jeszcze stare banknoty sprzed denominacji? Przeciętny Kowalski obracał wtedy kwotami, które - gdyby je przenieść na dzisiejszą wartość pieniądza - mogły doprowadzić do trwałego bólu głowy nawet samego ministra Rostowskiego.

Byliśmy wszyscy milionerami! Niestety – było, się skończyło. Owa imponująca liczba zer wcale bowiem nie świadczyła o naszej zamożności i o tym, jak to nam się wspaniale wiedzie. Świadczyła o słabości naszego pieniądza, będącej wynikiem ekonomicznego zjawiska zwanego inflacją. Encyklopedie definiują inflację jako proces wzrostu poziomu cen i podają, że jedną z jej przyczyn jest nadmierna ilość pieniądza na rynku (laik ekonomiczny, którym jestem, rozumie to jako powolną utratę wartości pieniądza, choć właściwie należałoby raczej tu użyć wyrażenia „deprecjacja pieniądza”). Pamiętamy również, że ów proces pomnażania zer na banknotach został dość drastycznie wyhamowany przez bardzo kontrowersyjny plan Balcerowicza, a później mieliśmy tak zwaną denominację, czyli – mówiąc najprościej – jedna nowa złotówka równała się dziesięciu tysiącom starych złotych. Kolejna dość drastyczna operacja, która zredukowała w naszym kraju liczbę „milionerów” i spowodowała, że w codziennych rozliczeniach zaczęliśmy posługiwać się znacznie niższymi liczbami (choć osobiście długo nie mogłem przyswoić faktu, że jeden stary miliard to 100 tysięcy nowych złotych, przy wyższych kwotach myliły się te zera równo!).

Jednak nie o ekonomii chciałem pisać, choć niechcący wyszedł mi o niej cały akapit. Potrzebowałem odwołania się do tego zjawiska, by zwrócić uwagę na bardzo podobny proces, który zachodzi w sferze naszego codziennego życia – ale bardziej w sferze ducha, kultury i sposobu myślenia. Chodzi mi o utratę wartości SŁÓW, które wypowiadamy. Zdaniem badaczy, dziś jeden przeciętny portal internetowy generuje w ciągu jednego dnia więcej wiadomości, niż w XVIII w. jedna gazeta (ukazująca się codziennie) przez cały rok! Niestety, nie są to ani wiadomości dobre, ani budujące. Pomijam tu nawet świętą zasadę reporterów newsowych, że „zła wiadomość to dobra wiadomość” (mówiąc inaczej, jeśli stanie się coś złego, będzie news, będzie temat do komentarzy, coś będzie się działo). Gorzej, że owe „newsy” są tak naprawdę newsami pozornymi, które nic nie wnoszą w nasze życie i tak naprawdę nie mają na nie żadnego wpływu. Ktoś coś powiedział, tamten skomentował, ów z kolei wyraził oburzenie i stanowczo się odciął, jeszcze kolejny zdementował… Bardzo często owe wypowiedzi, które nic nie wnoszą do publicznej debaty, będąc zwykłym biciem piany, trafiają na pierwsze miejsca w serwisach informacyjnych czy „jedynki” gazet. Co gorsza, zazwyczaj służą „przykryciu” newsów prawdziwych – informacji zawierających istotne dane (np. gospodarcze czy ekonomiczne) lub też ukazujących naprawdę ważne wydarzenia, które mogłyby i nawet powinny zostać odpowiednio przeanalizowane czy skomentowane. Zechciejmy uczynić proste ćwiczenie (które zazwyczaj dostają do wykonania studenci dziennikarstwa u początku swej drogi do medialnej kariery). Popatrzmy któregoś dnia na pierwsze strony dzienników: O czym piszą? W jakim tonie? Jaka wiadomość została uznana za tzw. „news dnia”? To samo zróbmy z serwisami informacyjnymi w telewizji: Jakie trzy wiadomości podawane są jako najważniejsze na początku programu? W jakiej kolejności? Jaki jest wpływ tych informacji na nasze życie?

Uczmy się korzystać z mediów. Nie każde słowo tam wypowiedziane czy napisane ma jednakową wagę i znaczenie. Niestety, dużo jest tzw. słownej waty. Zadbajmy też o to, aby słowa, które my sami wymawiamy i piszemy, miały naprawdę wagę i znaczenie. To będzie nasz wkład w powstrzymanie szalejącej „słownej inflacji”.

Ks. Andrzej Adamski