Komentarze
Słowo za słowo

Słowo za słowo

Kilka tygodni temu jeden z polskich tygodników zamieścił tekst pt. „Jak pogrzebać płód”. Dotyczył on prac nad ustawą określającą zasady rejestracji i pochówków dzieci utraconych w wyniku poronienia.

Zamysł autora felietonu był sprecyzowany: pokazać problem prawny, z jakim borykają się rodzice mający za sobą takie doświadczenie (chodziło o kwestię rozpoznania płaci). W tekście pojawiło się jednak coś, co kazało nieco inaczej spojrzeć na treść artykułu. Tylko jeden raz pojawiło się w nim słowo „dziecko” – i to, jak się wydaje – zostało wymuszone koniecznością precyzyjnego przytoczenia specyfikacji dokumentu, który należy złożyć w urzędzie stanu cywilnego. Raz też zostało użyte określenie „zarodek”. W pozostałych przypadkach pojawiało się wyrażenie „płód”. Zgrzyt był słyszalny już na poziomie stylistyki tekstu: uczono mnie, że jego estetyka i poprawność domagają się, by w kolejnych zdaniach nie powtarzały się te same wyrazy. Tutaj zasadę powyższą w szkolny sposób złamano. Więcej: czytając felieton miało się wrażenie, jak gdyby był to zabieg celowy – sztuczność słownej konwencji aż nadto rzucała się w oczy. Czy był to przypadek, czy świadome działanie? A może efekt działania korekty, po której zdania przybrały taki, a nie inny kształt? Tego zapewne się nie dowiemy.

Od 15 lat pracuję z rodzicami w żałobie. W grupie wsparcia jest wiele ojców, matek, którzy stracili dziecko wskutek poronienia i nie spotkałem się z sytuacją, by ktokolwiek z nich używał na jego określenie słowa „płód”. Więcej: myślę, że gdyby w rozmowie pojawiło się ono, poczuliby się głęboko dotknięci. Owszem, termin funkcjonuje w naukach medycznych – jego używanie jest uzasadnione w wielu sytuacjach. Ale jest to ukazanie rzeczywistości życia od strony – o ile tak można powiedzieć – technicznej, jak etap ludzkiego rozwoju. I tyle. Nie ma w nim tego ładunku emocji, jaki jest zapisany w słowie „dziecko” – mały człowiek, kochany, wytęskniony, z miłością oczekiwany, bywa, że posiadający już imię. Człowiek, którego strata zakłuła do granic bólu…

Odważę się postawić tezę, że wspomniana wyżej stylistyka jest zabiegiem celowym, wpisującym się w pewien szerszy, przemyślany nurt. Jego założenia są z grubsza następujące: aby przekonać społeczeństwo, że „to coś” noszone w łonie matki może być bez problemu, w świetle prawa, uśmiercone, trzeba utrwalić w nim tezę, że nie mamy do czynienia z człowiekiem, lecz jedynie z jakąś bliżej niezdefiniowaną istotą. Proste? To stare, dobrze znane nam melodie. Pojawiają się i nowe. Ex-poseł PO z Lublina przekonywał niedawno, że chodzi tu o „coś” w rodzaju przed-człowieka…

Ciekawe, kto przekroczy kolejną granicę absurdu.

Sumienia nie da się oszukać, nawet przy pomocy tak przewrotnej, słownej ekwilibrystyki. Jej siermiężność być może uchodziła jeszcze kilkadziesiąt lat temu. Takie i podobne argumenty częściowo były nośne na początku lat 90-tych minionego wieku. Dziś już trącą myszką. Może autor felietonu nie słyszał, ale istnieje coś takiego jak USG. Niektóre aparaty są tak zaawansowane technologicznie, że obraz jest trójwymiarowy. Pokazują, że pod sercem matki nie egzystuje bliżej niezdefiniowany zlepek komórek, lecz mały człowiek, mający wyraźny kształt ludzki, bijące serce, świadomość, wolę życia. Żadne słowne zabiegi nie są w stanie tego zmienić. Z pewnością będzie ich jeszcze wiele. Obyśmy tylko nie dali się oszukać.

Ks. Paweł Siedlanowski