Historia
Źródło: ARCHIWUM
Źródło: ARCHIWUM

Sługa dobry i wierny

Z pokorą przyjmował wszystko, co przynosiło mu życie, i wypełniał to, co do niego należało. Nie działał na pokaz, nie szukał nagród ani uznania. Za poważną twarzą krył dobre serce i piękną wiarę w Tego, któremu służył.

Trudno mi pisać o ks. kan. Franciszku Izdebskim w czasie przeszłym. Znaliśmy się 21 lat, a mimo to ciągle dowiaduję się o nim nowych rzeczy. - Bliscy ks. Franciszka opowiadają, że w rodzinie wszyscy uważali, iż zostanie księdzem. Jako dziecko wklejał do zeszytów święte obrazki i „odprawiał” msze. Na potrzeby dziecięcych liturgii wycinał ornaty z kartonu. Ukończył czteroletnie ognisko muzyczne, grał na akordeonie. Swoimi umiejętnościami służył podczas różnych wieczorków, choinek oraz spotkań imieninowych. Kiedy grał, zawsze miał bardzo poważną minę. Był posłuszny szczególnie swojej mamie; jego bracia podkreślają, że to, co powiedziała mama, było dla ks. Franciszka święte - opowiada ks. prałat Bogdan Sewerynik, obecny proboszcz parafii Rossosz. Poznali się w 1977 r. w Węgrowie. - Odwiedzając go w Różance i w Rossoszu, często widziałem w jego ręku brewiarz i różaniec. Poranny i wieczorny pacierz odmawiał na kolanach. Lubił porządek, był punktualny i obowiązkowy.

Dbał o sprawy duszpasterskie i gospodarcze. Przejmując po nim parafię św. Stanisława w Rossoszu, znalazłem idealny porządek w dokumentach, zarówno w kancelarii parafialnej, jak też w finansach. Był szczęśliwy na emeryturze. Cenił sobie odwiedziny i telefony od znajomych. Do końca podtrzymywał kontakt z wieloma swoimi parafianami – wspomina ks. B. Sewerynik.

 

Oddany kapelan

Ks. Franciszek zawsze bardzo pozytywnie wypowiadał się o siostrach albertynkach. Współpracował z nimi w czasie swojej posługi w Różance. Był kapelanem miejscowego domu pomocy społecznej.

– Poznaliśmy się w 1984 r. To właśnie wtedy zaczęłyśmy pracę w Różance – mówi s. Beata Hajko, albertynka. Ks. Franciszek był oddany parafianom i mieszańcom DPS. Wielokrotnie byłam świadkiem, kiedy wzywano go do nas o różnych porach dnia, a nawet nocy; nigdy nie odmawiał. Zawsze był gotowy do posługi. Troszczył się, by każdego doprowadzić do Boga, by nikt nie umierał bez sakramentów. Przeżywał śmierć pensjonariuszy, za każdego się modlił. Postarał się także o kaplicę w DPS. Czasy nie były sprzyjające, ale on ze stoickim spokojem przeprowadzał wszystko, co zaplanował. Często widziałam, jak na kolanach modlił się w tej naszej kaplicy. Nierzadko wracał wspomnieniami do pobytu w kleryckiej jednostce wojskowej. Podkreślał, że wszystkie przeciwności zniosł dzięki wierze. Nie mówił źle o tych, od których doznał tam przeróżnych trudności. Uważał, że pobyt w jednostce utwierdził go w powołaniu i pomógł jeszcze mocniej pokochać Pana Boga – zaznacza s. Beata.

 

Wymagający i dobry

Ks. F. Izdebski współpracował z siostrami także na polu parafialnym. – Pomagałyśmy, gdy pojawiała się jakakolwiek potrzeba. Działaliśmy wspólnymi siłami. Nigdy nie dochodziło między nami do nieporozumień. Plebania w Różance zawsze była otwarta dla ludzi. Każdego przyjmował herbatą i ciastkiem. Odwiedzałam go, gdy był w Rossoszu. Łączyła nas nie tylko przyjacielska, ale jeszcze bardziej modlitewna więź. Ostatni raz rozmawialiśmy cztery dni przed jego śmiercią. To była bardzo głęboka rozmowa o Bogu, o pracy, o ludziach… Troszczył się o sprawy Kościoła i ojczyzny. Modlił się w tych intencjach. Myślę, że ofiarował w tych sprawach także swoje cierpienia. Bił od niego pewien majestat, wymagał od siebie i od innych, a jeśli trzeba było zwrócić uwagę, robił to z wielką inteligencją i dobrocią. Stał na straży prawd wiary. Siebie i to, co mu drogie, zawierzał Bogu i Maryi – podkreśla s. Beata.

 

Nieoczekiwana kanonia

Wiele ciepłych wspomnień o ks. Franciszku ma także pochodząca z Rossosza s. Edyta Bancarzewska, również albertynka.

– Kiedy ks. Franciszek był w Różance, ja pracowałam w Wisznicach. Odwiedzałam siostry, posługujące w tamtejszym DPS i tak się zapoznaliśmy. Współpracowaliśmy przy okazji rożnych spotkań i wydarzeń parafialnych. Kiedy dowiedziałam się, że ks. Franciszek został skierowany na proboszcza do mojego Rossosza, bardzo się ucieszyłam. To z jego inicjatywy świętowałam w rodzinnej parafii 25-lecie ślubów zakonnych. Odwiedzałam go za każdym razem, gdy przyjeżdżałam do domu. Wypytywał o zdrowie i pracę. Interesował się tym, co robię. Bardzo zależało mu na tym, by w rodzinach panowała zgoda, zabiegał o to, jak potrafił. Zawsze pamiętał o imieninach. Co roku składał życzenia z okazji dnia życia konsekrowanego. Był kapłanem wrażliwym na ludzi, rozmodlonym i pełniącym posługę bardzo czynnie i aktywnie – mówi s. Edyta. Gdy pracował w Rossoszu, pierwsze kroki kapłaństwa stawiało przy nim pięciu neoprezbiterow. Jednym z nich był ks. Mateusz Gomółka.

– Wiele osób, mówiąc o ks. Franciszku, podkreśla jego obowiązkowość, pracowitość i skromność. Kiedy prosto po święceniach zacząłem pracować z ks. Franciszkiem, bardzo mocno zauważyłem, że on nigdy nie zabiega o zaszczyty, pochwały, nagrody czy godności. W parafii zawsze pracował rzetelnie i konkretnie, nie oczekując za to na wyróżnienia. Pamiętam, że kiedy otrzymał godność kanonika, był tym raczej zawstydzony i onieśmielony. Nigdy nie używał stroju kanonickiego. Wiele się od niego nauczyłem; dzięki niemu miałem doświadczenie kapłana, który jest bardzo mądry życiowo, nie zabiega o ludzkie względy i o pusty splendor. To naprawdę wiele mi dało. Jeszcze na kilka dni przed śmiercią ks. Franciszka żartowaliśmy z kolegami, że każdy z nas będzie takimi proboszczem, jakiego miał pierwszego jako kapłan. Tak naprawdę chciałbym być takim proboszczem jak ks. Franciszek i to zarówno w stosunku do kapłanów, jak i do ludzi – podkreśla ks. Mateusz.

 

Błyskotliwy i konkretny

Wspomnieniami zechciał podzielić się z nami także ks. Jakub Kozak. Ks. Franciszka Izdebskiego poznał jako kleryk.

– Ks. Franciszek przyjaźnił się z ks. Henrykiem Kalitką, proboszczem mojej rodzinnej parafii. Później mój kolega z roku święceń [Mateusz Gomółka – przyp. red.] został skierowany na wikariat do Rossosza, a po dwóch latach od święceń ksiądz biskup posłał mnie do pracy w dekanacie wisznickim. Wszystkie te okazje pozwoliły mi poznać bliżej ks. Franciszka. Z wyglądu wydawał się być człowiekiem surowym, jednak jego uśmiech był bardzo szczery i wręcz otwierający jego osobowość. Ks. Franciszek był bardzo radosnym kapłanem, szanował ludzi i lubił się z nimi spotykać. Do tych spotkań przywiązywał wielką wagę i sumiennie pielęgnował relacje. Na zdrowy sposób był wymagający wobec innych. W słowach oszczędny, ale zawsze błyskotliwy i konkretny. Zawsze bardzo ceniłem jego zdanie, punkt widzenia i oryginalne poczucie humoru. Interesował się życiem drugiego człowieka. Miał w sobie wielką skromność i prostotę, która była budująca i sprawiała, że chciało się z nim być. Jak podkreślano podczas liturgii pogrzebowej, cieszył się swoją emeryturą. Był szczęśliwym emerytem. Ostatni raz spotkaliśmy się niespełna miesiąc przed śmiercią. Rozmawialiśmy jak zwykle: o moich studiach, o jego emeryturze, o tym, co na świecie i w Kościele, o epidemii. Oczekiwał kolejnego spotkania; mówił, że „tym razem u niego i koniecznie z ks. Mateuszem”. Wiadomość o jego śmierci bardzo mnie zaskoczyła i zarazem zasmuciła. Chociaż jest wielu kapłanów bliższych ks. Franciszkowi, którzy z nim się przyjaźnili i pracowali, to również i mnie będzie go po prostu brakowało. Ludzki brak wypełnia jednak nadzieja słowa Bożego, które zapewnia o nagrodzie, jaką Pan obdarza swoje sługi: „Sługo dobry i wierny! Wejdź do radości twego Pana” (Mt, 24,21) – kończy ks. Jakub.

 

Módlcie się za ojczyznę!

Ks. Franciszek posługiwał w Rossoszu przez 17 lat. Był przywiązany do tradycyjnych nabożeństw, do majówek, Różańca i Drogi krzyżowej. Nie bał się napominać rodziców, aby posyłali dzieci do kościoła, upominać wiernych o godny strój, przypominać o konieczności regularnej spowiedzi. To z jego inicjatywy do dziś po każdej Mszy św. odmawiamy modlitwę do św. Michała Archanioła. Zapamiętam, jak nieustannie przypominał osobom z zespołu liturgicznego, aby przy okazji modlitwy powszechnej nie zapominały o wezwaniu za ojczyznę. Nie lubił sztucznego przedłużania i wielomówstwa. Oczekiwał szczerości w wierze i szacunku do sakramentów. Był świetnym obserwatorem i znał się na ludziach. Słuchał ludzkich opinii, ale nie należał do osób, które działały pod wpływem innych; zawsze miał swoje zdanie. Cieszył się z każdego ministranta przy ołtarzu i z tych, którzy należeli do zespołu liturgicznego. Samodzielnie kserował lektorom wszystkie teksty, aby w domu na spokojnie mogli przygotować się do swojej posługi. Bolał szczególnie nad młodymi, którzy odchodzili od Kościoła i nad ludźmi, którzy traktowali parafię jak „sklep z sakramentami”. Jego posługa była dla nas wielka łaską od Boga.

Agnieszka Wawryniuk