Smak życia
Jak zwykle widok rozśpiewanych ludzi, łzy odprowadzających, troska o tych, co poszli „pierwszy raz” mieszały się ze wspomnieniami pielgrzymkowych weteranów. Anegdoty, echo uprzedniego trudu zdobywania konserw, blaski i cienie spania w namiocie, największe ulewy i najsroższe upały – to wszystko dawało niezwykle mocny, naturalistyczno-sentymentalny obraz przeszłości. Znacznie trudniej było nazwać to, co działo się w środku. A działo się z pewnością wiele – Pan Bóg rozświetla ciemności ludzkiego wnętrza nawet wtedy, gdy człowiek tylko odrobinę uchyli drzwi do swojego serca. Ciekawe, że kiedy moim rozmówcom brakowało słowa, by opisać wspomnienia, oddać ich koloryt, pojawiało się określenie „fajny”! Fajny był ksiądz, zespół muzyczny, wieczorne apele, długie, prowadzone już po ciszy nocnej, rozmowy. To pozostało. Czasem pojawiał się kontrast: nużące msze w kościele parafialnym, monotonia katechezy, mało zrozumiałe wymagania stawiane przez proboszcza rodzinnej parafii – słowem: deficyt duchowych fajerwerków… I tak niepostrzeżenie rzeczywistość chrześcijańska stała się dwubiegunowa: fajna bądź niefajna, zaskakująca nowością, ewentualnie zionąca rutyną, nieżyciowością. Może nie byłoby sensu czepiać się tego, ale problem polega na tym, że kategoria „fajności” wdarła się siłą w myślenie wielu osób. Zbyt wielu i zbyt mocno, by można ją było zbagatelizować. To słowo-wytrych, zresztą jedno z wielu, którymi posługujemy się na co dzień. Stoi za nim bardzo określona postawa. Wbrew pozorom problem nie jest nowy. Jezus też miał z nim do czynienia, ponieważ pokusa budowania wizerunku Boga „na ludzki obraz i podobieństwo” jest stara jak świat. Ludzie się zmieniają – nawyki pozostają. Fakt, chrześcijaństwo to nie chodzenie ze zwieszoną głową i trzeba nam radości – także tej „kościelnej”, ale to jedynie przyczynek do czegoś znacznie poważniejszego. Czy wszystko – także wiara, nasz stopień przyjmowania Bożej prawdy i życia nią – ma być light? Przecież to absurd…
Dylemat, z którym coraz trudniej nam sobie poradzić, polega na tym, że – wg kategorii myślenia wielu ludzi – „fajny” ma być też Pan Bóg, tzn. taki, który na wszystko pozwala. Kościół ma jedynie przyklaskiwać ludzkim wyborom. Będzie wtedy tolerancyjny i nowoczesny, akceptowalny przez młodych. Ma być jak kelner w restauracji przynoszący kartę dań: – Proszę sobie wybrać – może przykazanie któreś pan sobie życzy? Nie trzeba wszystkimi się zbytnio przejmować. Reinkarnacja? A może Budda obok krzyżyka i pentagram na szyi? – proszę bardzo. Kochacie się? – nie ma problemu, wspólne mieszkanie to wasza prywatna sprawa. Zbyt wiele rozbieżności pomiędzy deklaracjami a realną postawą? – cóż, człowiek nie jest dokonały. Zresztą, mamy zbyt mało czasu – trzeba wycisnąć z życia, co się da!…
Tylko co wtedy zostanie z Ewangelii? Wszystko stanie się atrapą, życie zaś – tanią podróbką, swoistą duchową chińszczyzną, wersją „instant” oryginału – jak zupka w proszku – łatwo przyswajalną, prostą w przygotowaniu, nic to, że przepełnioną sztucznością i konserwantami.
Jezus stanowczo protestuje przeciwko takiej postawie. Wszystko, co mówił i co czynił, miało dowieść, że wiara nie jest filozoficzną abstrakcją, ale przyjęciem za prawdę bardzo konkretnych wydarzeń, postawieniem problemu swojego nawrócenia na pierwszym miejscu, a nie tylko udawaniem, że tak jest. Wypada mieć nadzieję, że pielgrzymi trud, bąbelki na stopach, konferencje, modlitwa i zmęczenie przypomną coś bardzo ważnego: że do nieba nie idzie się autostradą, ale czasem bardzo wąskimi, kamienistymi ścieżkami. Może to trudniejsze wędrowanie, ale przywraca coś niezwykle ważnego: smak życia, wiarę, iż warto się natrudzić, by nie zatruć duszy sztucznym smakiem tego wszystkiego, co je udaje.
Ks. Paweł Siedlanowski