Komentarze
Źródło: PIXABAY
Źródło: PIXABAY

Smycz krótkiej pamięci

Nie przebierałem w słowach, gdy dowiedziałem się na kilka dni przed świętem 100 rocznicy odzyskania niepodległości przez nasz kraj, że działacze tzw. opozycji postanowili zniszczyć uroczysty dzień wszystkich Polaków.

Działania zarówno prezydent Warszawy, jak i prezydenta Wrocławia wykazywały początkowo zwykłą złośliwość wobec obchodów stulecia powrotu Polski na mapy świata. Potem pojawiła się myśl, że jest to tylko nieudolna próba wyeksponowania Igrzysk Wolności, które działaczka Platformy, wybrana na prezydent miasta, organizowała ze swoją partią i jej przystawkami w Łodzi. Dopiero pojawienie się Donalda Tuska i jego wypowiedzi w mojej pamięci obudziły pewne wspomnienia, całkiem niedawne. Warto przypomnieć sobie wydarzenia z grudnia 2016 r. W opozycję wstąpiła wówczas nadzieja na możliwość przedterminowych wyborów, gdyby parlament nie uchwalił budżetu w konstytucyjnym terminie. Jeśli sięgniemy pamięcią wstecz, łatwo odszukamy w pamięci tamte wydarzenia.

Sekwencja była następująca: posłowie opozycji blokują mównicę sejmową, pod gmachem parlamentu wybuchają zamieszki, możliwe jest siłowe rozwiązanie sprawy przez podburzony tłum.

Eskalacja napięcia była wówczas tak wielka, iż naprawdę groziło to niekontrolowanym wybuchem (oskarżenia policji o używanie gazów, mąż jednej z działaczek skrajnej lewicy udający martwego na ulicy przy Sejmie etc.). I cóż się dalej dzieje? Otóż do Wrocławia przyjeżdża Donald Tusk. Jego pojawienie wydaje się cokolwiek niezwiązane z wydarzeniami w Warszawie, gdyż jawi się jako mecenas kultury z ramienia Unii Europejskiej. Ma wygłosić przemówienie na jakimś kongresie organizowanym przez tę instytucję. Ale w trakcie przemówienia zmienia przygotowany tekst i zaczyna się wprost odnosić do tego, co dzieje się na ulicach stolicy. Z bezpiecznej odległości jawi się jako zbawiciel „uciemiężonego ludu”, rycerz na białym koniu. W tamtym czasie udało się zażegnać rozwiązanie siłowe i nie doszło do niekontrolowanego wybuchu. Stało się to dzięki sprawnemu działaniu Kancelarii Sejmu i jego marszałkowi. Dodatkowo chciano wykorzystać akredytowanych przy owym kongresie dziennikarzy zagranicznych, by w świat poszła wiadomość o strasznych rządach kaczystów w Polsce. Jeśli dokładnie śledzi się sekwencję wydarzeń z 2016 r. nietrudno odnaleźć paralelność z tym, co miało wydarzyć się w tym roku. Jednak konsekwencje mogły być o wiele tragiczniejsze. Jeśli doszłoby do konfrontacji „sił postępu społecznego” z marszem narodowców, wówczas krew mogłaby się rzeczywiście polać. Tylko dzięki natychmiastowemu i skoordynowanemu działaniu rządu i prezydenta udało się to zażegnać. I tak, jak w 2016 r., znowu Donald Tusk na Igrzyskach Wolności rzuca z mównicy słowa, które miały być hasłem do działania. Mówi o współczesnych bolszewikach, których trzeba przegonić z Polski, powołując się na realne działania Piłsudskiego i „symboliczne” Wałęsy. Okazuje się jednak, że ponownie trafiają one jak kulą w płot, a sam ich autor musi potem na swoim koncie internetowym wycofywać się z nich rakiem. Ponownie również jasnym się staje, iż relacje do mediów zagranicznych zostały tak przygotowane, by pokazać Marsz Niepodległości jako zagrożenie dla całego cywilizowanego świata (nawet przekazano do tychże mediów zdjęcia flag ONR na marszu, tyle tylko, że… sprzed kilku lat). I ponownie wykorzystano symboliczną dla Polaków chwilę: wtedy święta Bożego Narodzenia, teraz 100-lecie odzyskania niepodległości.

 

Nie farsa, lecz niebezpieczeństwo

Przysłowie głosi, iż powtarzająca się historia jest najpierw tragedią, a przy powtórce – farsą. Niestety, nie w tym przypadku. Podejmowane działania są niesłychanie niebezpieczne. Nie chodzi jednak o to, że doprowadzą do zmiany rządzących w Polsce. Powrót PO, nawet przy jej wojennej retoryce, w której pobrzękuje twierdzenie o niebraniu jeńców, nie jest największym przekleństwem czy zagrożeniem. Chodzi o coś zupełnie innego, mianowicie o umocowanie i ugruntowanie w przestrzeni publicznej przekonania, iż dla zdobycia władzy można posunąć się do każdego czynu, łącznie z narażaniem wizerunku i niepodległego bytu własnej ojczyzny. We wtorek media opublikowały rozmowę z K. Ujazdowskim, w której obwieścił on Polakom, iż w instytucjach unijnych trwają wzmożone prace nad rozporządzeniem uzależniającym dysponowanie wspólną kasą od zachowywania tzw. praworządności. Biorąc pod uwagę wcześniejsze działania europosłów PO można przypuszczać, iż zagłosują oni za takim rozwiązaniem. Tylko że szermując pojęciem praworządności, Unia Europejska nigdy nie wskazała żadnego katalogu zasad praworządności. A to oznacza, że pojęcie to jest całkowicie płynne i zależne od tych, którzy akurat w danym momencie zdają się być głównymi graczami w UE. Reszcie pozostaje rola wykonawców poleceń i posłusznych paziów. Ostatecznie najbardziej „praworządnymi” obywatelami byli Niemcy za czasów Hitlera, gdyż w Norymberdze wszyscy jak jeden mąż twierdzili, iż działali… w granicach prawa. Działania polskiej opozycji, wzmacniające uchwalenie powyższego rozporządzenia, będzie działaniem jak najbardziej przeciwko naszej ojczyźnie. Zewnętrzny ośrodek będzie wydawał rozkazy, jakie prawo może w Polsce obowiązywać, a jakie nie. Zasługą rządu Jarosława Kaczyńskiego z początku wieku jest ograniczenie stosowania niektórych zapisów ustawodawstwa UE w Polsce, czyli możliwość decydowania o tym, co dzieje się w naszym kraju. Wykorzystywanie przez D. Tuska swojej pozycji w strukturach europejskich do rozwałki tej możliwości jest niestety działaniem na szkodę Polski.

 

Los Polski wisi na włosku

To nie jest więc tylko wewnątrzpolska zabawa czy gra. W gruncie rzeczy gra toczy się o to, czy Polska będzie krajem niepodległym, czy też będzie miała w ramach UE taką samą suwerenność, jaką miały wszystkie republiki w Związku Sowieckim. Miały swoje parlamenty, miały swoje rządy, a i tak rozkaz szedł z Kremla. Nam wtedy się udało wymiksować się z tego układu. Czy jednak dzisiaj się też uda?

Ks. Jacek Świątek