Syndrom wiosennego osłabienia
Odbija się np. na wydajności pracy, bo efektywność osłabionego pracownika musi być, siłą rzeczy, niższa. A skoro tak, to mamy znakomite pole do popisu dla naukowców, którzy stwierdzili, że przejście organizmu z okresu zimowego w wiosenny jest procesem długofalowym i przynoszącym niepokojące skutki. Wobec powyższego należy znaleźć metody jego zwalczania. Jak? Ano na przykład przez właściwe odżywianie się. Okazuje się, że niektóre rodzaje żywności wpływają na neuroprzekaźniki w mózgu, a to z kolei określa nasz nastrój. Niedobór witamin, minerałów czy kwasów tłuszczowych może na ludzki organizm sprowadzić dramatyczne skutki. Dobre samopoczucie, według naukowców, zapewnimy sobie, spożywając duże ilości warzyw i owoców oraz pokarmy bogate w kwasy tłuszczowe niezbędne dla organizmu, czyli konsumując sardynki, tuńczyka, pestkę dyni albo orzechy. Do tego sałatka z awokado, suszone morele, banany i owsiane herbatniki.
Tyle naukowcy europejscy. Efekty pracy naszych rodzimych specjalistów od działań poprawiających samopoczucie, niestety, nie wpadły mi w ręce. Ale po co nam specjaliści. Jako naród niezwykle kreatywny nie potrzebujemy żadnych pomagierów. Jeśli nie inaczej, to metodą prób i błędów wpadniemy na pewne wiekopomne rozwiązania. Mamy już zresztą opracowane metody, niesłusznie bojkotowane przez niektóre służby. I tak np. święta wielkanocne byłyby bardzo dobrym sposobem przepędzania wiosennego złego samopoczucia, gdyby nie świadomość, że powracających może wylegitymować policja. Próba przejścia na ekologię okazała się u nas fiaskiem, bowiem po ostatnim rozstrzygnięciu Trybunału Konstytucyjnego, że pijanych rowerzystów należy karać tak samo jak pijanych kierowców samochodów, liczba miłośników dwóch kółek zapewne zmaleje. Statystyki wskazujące, że prawie 2000 rowerzystów odsiaduje wyroki za jazdę po pijanemu, a kilkuset innych czeka w aresztach nie zachęcają do przejścia na komunikacyjny ekosystem. Więc może by granicę zawartości alkoholu ustalić choćby na 0,8 promila, jak w Wielkiej Brytanii czy Włoszech, albo przynajmniej 0,5 promila, jak w przeważającej ilości krajów UE? W przeciwnym wypadku nasze szanse na wejście do Europy wyraźnie się zmniejszają.
Świąteczne wizyty mają to do siebie, że prawie zawsze występuje po nich syndrom dnia poprzedniego, ale ten jesteśmy w stanie załagodzić czy nawet przezwyciężyć wspomnieniem udanej biesiady. Słowo „niezapomnianej” wydaje się tu mało precyzyjne, albowiem zdarzają się fragmenty nie do odtworzenia.
Ale w końcu po to są święta, żeby się ubawić i najeść. Nie można nie spróbować legendarnego sernika cioci Józi czy kiełbasy i szynki domową metodą wyprodukowanej i uwędzonej przez wujka Staśka. Wszystko to, podlane bez jakiegoś durnego skąpstwa promilami, nikomu nie zaszkodzi – nakazuje rodzimy głos rozsądku. Efekty? A co się będziemy zastanawiać, skoro w zasięgu ręki długi majowy weekend – kolejny pretekst do biesiadowania.
Anna Wolańska